środa, 9 września 2015

Torreira, Veiros z Pontoeste...

No to teraz będzie o surfingu!!! Prosto z Nazare przyjechaliśmy do Torreiry. Wujek Google podpowiedział nam, że jest tam spot odpowiedni dla nas ;) Od razu udaliśmy się na plażę, gdzie zobaczyliśmy trzy małe postacie w oddali. Kiedy podeszliśmy bliżej okazało się, że jest to para ucząca się surfingu i chłopak pływający na bodyboardzie. Podeszliśmy do blondynki stojącej na plaży. Dowiedzieliśmy się, że bodyboardzista to Josè, który jest jednocześnie instruktorem surfingu. Poczekaliśmy na koniec sesji i zapytaliśmy o lekcje. Ku naszemu zaskoczeniu Josè powiedział, że dzisiaj nie ma mowy, że przy tej pogodzie to będzie oszustwo, ale jeśli chcemy to możemy przyłączyć się do nich podczas obiadu. I tak też zrobiliśmy. Poszliśmy do burgerowni na frytki ;) i tak poznaliśmy Josè, Nuno, Lynn, Irinę i Daniela. Dość międzynarodowa ekipa. Było bardzo miło i umówiliśmy się na lekcje w dniu następnym.
Następnego dnia umówiliśmy się na 10 i poznaliśmy portugalską punktualność. Surfbusik dojechał koło 10:30;) Josè wypakował deski i udał się na ulubioną kawę do pobliskiej kawiarenki :) jak się poźniej okazało Josè miał wiele ulubionych miejsc z ulubionymi kawami ;) przesympatyczny człowiek z dużym szacunkiem dla potrzeb swoich uczniów, ale też z umiejętnością zadbania o własne potrzeby. Wszystko okraszone dużym urokiem osobistym i ciepłem.
Najpierw mieliśmy długą, jogową rozgrzewkę, a potem weszliśmy do wody. Ja dostałam manto na pierwszych falach i już byłam w odwrocie. Kierowałam się w stronę brzegu z chęcią odpuszczenia sobie tego wysiłku. Już miałam wymówkę żeby usadzić tyłek na plaży, ale Josè rozszyfrował moje zamiary i zaczął pływać ze mną. Najpierw bez deski nurkowaliśmy pod fale, a później praca na desce. Pomagała mu Lynn, która też była świetna. Pochodziła z Belgii, jednak od 10 lat surfowali, żyjąc w rożnych częściach świata. Był to bardzo owocny dzień. Otrzymaliśmy od Josè dużo uwagi, zaangażowania, ale też cennych wskazówek.
Po sesji udaliśmy się do Porto. Wcześniej mieliśmy plan, aby udać się na południe do Algarvè, jednak bardzo dobrze poczuliśmy się oboje w tym miejscu pod opieką Josè, że postanowiliśmy wrócić. Powiedzieliśmy o tym Josè, który zaprosił nas do siebie, jednak podkreślił, że możemy najpierw zobaczyć czy nam się spodoba i dopiero wtedy podjąć decyzję i niezależnie od tego jaka ona będzie nadal będziemy przyjaciółmi. Bardzo uczciwy i miły gest. Choć zupełnie niepotrzebny, ponieważ nie było wątpliwości, że chcemy zostać.

niedziela, 6 września 2015

Curry z groszkiem cukrowym, pieczarkami i pomidorami....

Nasza fascynacja groszkiem cukrowym zaowocowała jeszcze jednym przepisem:) Postanowiłyśmy ugotować curry, które uwielbiamy za prostotę i to, że prawie zawsze wychodzi idealnie:)
Będzie nam potrzebne:
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • świeży imbir, kawałek wielkości kciuka
  • 2 pomidory
  • 5 pieczarek
  • 4 ziemniaki
  • 200 g groszku cukrowego
  • łyżka masła orzechowego
  • puszka mleka kokosowego
  • 1 łyżka oleju
  • 1 łyżeczka słodkiej papryki
  • pół strączka chilli
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry
  • 1 łyżeczka cukru trzcinowego
  • około 1/2 łyżeczki soli, do smaku
  • 2 łyżki oleju
  • ugotowany ryż


Na rozgrzanym oleju smażymy wszystkie przyprawy, po minucie dodajemy pokrojone drobno: cebulę, chilli i czosnek. Kiedy się zeszklą dodajemy pokrojone w kostkę ziemniaki i smażymy przez kilka minut. Potem dodajemy pokrojone pieczarki i smażymy około minuty, dwóch.
Następnie wlewamy na patelnię mleko kokosowe i dodajemy, obrane ze skorki, pokrojone w kostkę pomidorki oraz masło orzechowe. Gotujemy około 10 minut, aż ziemniaki będą miękkie.
W międzyczasie gotujemy groszek cukrowy: do gotującej się, osolonej wody, wrzucamy groszek na około 3 minuty i wyjmujemy. Przelewamy zimną wodą, aby nie stracił koloru.
Kiedy ziemniaki są gotowe, dodajemy groszek cukrowy. Solimy do smaku.
Podajemy z ryżem i kolendrą. Smacznego :)






Helskie jabłka w cieście naleśnikowym....

Postanowiłyśmy zjeść szybką (a jakże!) kolację na słodko i uznałyśmy, że jabłka sprawdzą się najlepiej.
Składniki:

  • 1/2 kg słodkich, twardych jabłek
  • 25 dag mąki
  • 1/4 litra mleka
  • 2 jajka
  • szczypta soli i cynamonu
  • olej do smażenia


Wszystkie składniki ciasta utarłyśmy ze sobą. Nie miałyśmy miksera, więc nie było to najłatwiejsze zadanie;). Jabłka obrałyśmy, wykroiłyśmy środek i pokroiłyśmy w plastry o grubości około 1 cm. Następnie maczałyśmy plasterki jabłka i smażyłyśmy na rozgrzanym oleju.
Po usmażeniu i osuszeniu papierowym ręcznikiem, ułożyłyśmy je na talerzu i zaserwowałyśmy z orzechami połączonymi z miodem oraz gorzką czekoladą:)





piątek, 4 września 2015

o A.

Chciałabym  z tego niezwykłego  (przynajmniej dla nas:) internetowego miejsca złożyć hołd A., która odebrała dziś mojego Synka z zerówki, zajęła się nim tak, że L. nie może doczekać się następnego razu i jeszcze dodała dla Was wszystkie zaległe przepisy blogowe. Zapewne, jak Ją znam, zrobiła jeszcze kilka innych, inspirujących i ważnych rzeczy, ale jak dla mnie te opisane wyżej budzą podziw :) i wielką wdzięczność.
A Wy, drodzy czytelnicy moglibyście ugotować coś pysznego dla swoich bliskich, korzystając z Naszych prostych, sprawdzonych przepisów!

Hel's kitchen part. 2 - fritatta z kurkami i groszkiem cukrowym...

Helowego gotowania ciąg dalszy:) Tym razem zrobiłyśmy fritattę z kurkami i groszkiem cukrowym. Jej smak bardzo przypadł nam do gustu. Poza walorami smakowymi groszek cudnie chrupie w ustach <3



Składniki:
  • 6 ugotowanych ziemniaków 
  • 200 g kurek
  • 200 g groszku cukrowego lekko podgotowany 
  • cebula
  • 5 "rozbełtanych" jajek z trzema łyżkami wody lub mleka
  • feta
  • parmezan
  • oliwa, olej, masło klarowane
  • sól, pieprz, ostra papryka, słodka papryka


Zanim przystąpimy do działania gotujemy groszek: do gotującej się osolonej wody wrzucamy groszek i gotujemy około 3 minut, odcedzamy. Kiedy mamy gotowy groszek zaczynamy naszą pracę. Ziemniaczki pokrojone w plasterki podsmażamy, a po chwili cebulkę. Kiedy ją zeszklimy dodajemy kurki i smażymy przez kilka minut. Następnie  wylewamy jajka z przyprawami, fetą i parmezanem i wykładamy groszek na wierch. Czekamy aż się zetnie i przekładamy. Niestety w naszej kuchni polowej nie ma piekarnika, więc musiałyśmy poradzic sobie inaczej. M. przełożyła fritattę przykładając do niej drugą patelnię.  Kiedy jest podsmażona z obu stron, wykładamy na talerze.
Podałyśmy ją z pysznymi, letnimi pomidorami polanymi oliwą i balsamico.










Szybki i pyszny makaron z kurkami....

Hej, hej, hej... znowu jesteśmy na naszym ukochanym Helu. I znowu gotujemy jedzonko. Troszkę dlatego, że ciężko znaleźć coś co zarazem będzie zdrowe, świeże, smaczne i bezmięsne, a troszkę dlatego, że bardzo to lubimy. Kuchnia i jej wyposażenie są jakie są, a więc zaprezentujemy Wam smakowitości  rodem z "guerilla cuisine".
Na pierwszy ogień idzie makaron z kurkami. Będziemy potrzebować:


  • 250 g kurek
  • 250 g mascarpone
  • szklanka białego wina
  • cebula
  • ząbek czosnku
  • dużo bazylii
  • sól, pieprz, chilli
  • paczkę makaronu
  • olej do smażenia
Cebulę i czosnek kroimy drobniutko i smażymy na rozgrzanym oleju. Następnie dodajemy kurki. Kiedy będą podsmażone zalewamy je białym winem i czekamy aż odparuje.  Dodajemy przyprawy i mascarpone, a następnie mieszamy z makaronem. Próbujemy i nakładamy na talerze obficie posypując bazylią:)








Kolorowe koktajle....alkoholowe i nie....

Skoro jesteśmy przy upałach to chciałybyśmy zaproponować Wam orzeźwiające koktajle, bardzooo owocowe :)

Koktajl zielony:

  • garść jarmużu
  • pół ananasa
  • szklanka soku pomarańczowego
  • sok z połowy limonki
  • syrop z agawy do smaku
Wszystkie składniki wrzucamy do blendera i mamy koktajl :)

Koktajl fioletowo-różowy:
  • pojemniczek borówek
  • 1 banan
  • szklanka mleka sojowego lub soku pomarańczowego
  • pół pojemnika malin
  • syrop z agawy do smaku
Przygotowanie jak wyżej:)

Ananasowe bellini:

  • połowa ananasa
  • odrobina soku z pomarańczowego
  • butelka prosecco
Ananasa wraz sokiem blendujemy. Mieszamy z prosecco i wypijamy do dna. Dla mnie pyszne, choć nie każdy lubi ten charaktersystyczny, jakby sfermentowany posmak.



Owoce zapiekane pod kruszonką...

Wpis jest dość zaległy i pochodzi z czasów niemiłosiernych upałów, kiedy w kuchni chciałyśmy spędzić jak najmniej czasu ;) Wpadłyśmy na pomysł szybkiego, owocowego deseru.

Będziemy potrzebować:

  • około 500 g owoców sezonowych takich jak:maliny, borówki, nektarynki, brzoskwinie, borówki, śliwki - co lubicie :)
  • 2 szklanki płatków (mogą być owsiane, pszenne, jaglane)
  • 9 łyżek syropu z agawy
  • 3 łyżki oleju o neutralnym zapachu - najlepszy kokosowy
  • sok wyciśnięty z połowy małej cytryny



Duże owoce kroimy w kawałki i mieszamy z drobnymi. Wkładamy do żaroodpornego naczynia i polewamy połową syropu z agawy. Na wierz wykładamy kruszonkę powstałą z połączenia płatków, soku z cytryny, oleju i syropu z agawy. Pieczemy około 20-30 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Podajemy z lodami bądź w takich uroczych kubkach jak my :)


Prosta fritatta

Ponieważ jest gorąco, co odbiera apetyt (a niektórym chęć do podejmowania wszelakich aktywności życiowych ), to należy gotować rzeczy proste i takie, które zawsze się udają, np. fritattę :). Może to być danie obiadowo - kolacyjne, przystawka - co kto lubi. Dodatki także zależą od upodobań indywidualnych i tego, co aktualnie występuje w naszej lodówce. Podstawą są ziemniaki i jaja, a oprócz tego możemy wykorzystać: brokuły, kurki (to miała być nasza opcja, ale wcześniej zrobiłam tartę), pieczoną paprykę, cebulę, cukinię, bakłażana, pomidory z bazylią i mozzarellą...no sami powiedzcie, danie idealne! . My przygotowałyśmy dziś taką:

  • 6 ugotowanych ziemniaków (w mundurkach!, komu chciałoby się obierać...)
  • kilka pomidorów suszonych
  • czarne oliwki
  • posiekana natka pietruszki (opcjonalnie bazylia, mięta, tymianek)
  • garść ugotowanej fasolki szparagowej- my lubimy zieloną
  • 5 "rozbełtanych" jajek z trzema łyżkami wody lub mleka
  • feta
  • parmezan
  • oliwa, olej, masło klarowane- co kto lubi
  • sól, pieprz, ostra papryka, tymianek.

Ziemniaczki pokrojone w plasterki podsmażamy na wybranym tłuszczu, po chwili dorzucamy natkę, pomidory suszone, oliwki, fasolkę (gdy mamy inny zmysł smaku, inne składniki) i dusimy. Po 2, 3 minutach, wylewamy jajka z solą, fetą i parmezanem. Czekamy aż się zetnie "od dołu" i teraz mamy dwie drogi do obrania, kierunek zależy od tego, czy posiadamy piekarnik. Gdy nasz omlet jest gotowy od dołu (wyczuwamy to intuicyjnie lub organoleptycznie), możemy wsunąć patelnię do rozgrzanego piekarnika (rączkę owijamy folią aluminiową) 5 minut w 200 stopniach zwykle wystarcza- jajka muszą być ścięte. Jeśli zaś nie posiadamy sprzętu w postaci piekarnika możemy zastosować taki trik: zsunąć fritattę na talerz, odwrócić na drugi talerz i ponownie zsunąć na patelnię. i już! podawać z sałatką o wyrazistym smaku lub co kto lubi :)!




piątek, 31 lipca 2015

Prosty dżemik morelowo-lawendowy...

Tak jak pisałam wcześniej, zostaliśmy obdarowani morelami, przez Ż. I R.2 (mamy już R ;). Niedługo same w tych szyfrach się pogubimy;)). A więc morele zostały wykorzystane szybciutko i choć P. wspominał, że "wszystko robię z lawendą" to i tak nie mogłam się powstrzymać. Dżem jest bardzo owocowy z lekkim aromatem lawendy <3 

Składniki:

  • 2 kg moreli (po wypestkowaniu)
  • pół kg cukru
  • sok z jednej pomarańczy
  • sok z jednej cytryny
  • skórka otarta z połowy pomarańczy
  • skórka otarta z połowy cytryny
  • pęczek świeżej lawendy
Przygotowanie:

Morele myjemy, wyjmujemy pestki, wrzucamy do garnka z grubym dnem. Dodajemy pozostałe składniki. Lawendę wrzucamy jak owoce puszczą sok. Gotujemy na wolnym ogniu około 2 godzin. Przed przełożeniem do słoiczków, wyjmujemy lawendę. I wekujemy:)
Z tego przepisu otrzymałam 6 słoiczków o pojemności 250 ml.





Placuszki ze zsiadłego mleka z ogórkową salsą...

Dziś miało być dużo przepisów. Wczoraj mieliśmy małe spotkanie w gronie najbliższych i plan był taki, że obfotografujemy stół na samym początku, kiedy jedzono będzie jeszcze przed konsumpcją i wrzucimy imprezowe przepisy, ale wyszło jak wyszło... i możemy zaproponować jedynie placuszki "dzień po" :). Doskonałe na kaca, szczególnie ogórkowa sałatka, którą nazwiemy modnie salsą;).



W więc składniki na 6 osób:

  • 1200 g zsiadłego mleka
  • 3 szklanki mieszanki mąk: jaglanej, ryżowej i pełnoziarnistej
  • pęczek koperku
  • 3 jajka
  • sól i pieprz do smaku
Sałatko-salsa:
  • 4 ogórki małosolne
  • 4 ogórki konserwowe
  • pół główki sałaty
  • 3 łyżki posiekanego kopru
  • 200 g jogurtu naturalnego
  • 3 łyżki musztardy francuskiej
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:

Wszystkie składniki placuszków mieszamy i smażymy na maśle klarowanym.
Ogórki kroimy w kosteczkę, dodajemy koperek, porwaną sałatę i mieszamy z sosem jogurtowo -musztardowym.
Szybko, prosto i smacznie:).
A że Ż. przywiozła nam morelki z działki teścia to właśnie robimy dżemik. Przepis będzie później:).





niedziela, 26 lipca 2015

Tym razem o sprzedawaniu...

Wspominałyśmy już, że obie mamy słabość do robienia zakupów. Oprócz ciuchów, kosmetyków, biżuterii, książek w każdej ilości, A. lubi także wszelkie stare „skorupy”- ozdobne talerze, filiżanki, karafki, a ostatnio bliska była zakupienia porcelanowego nocnika ;). Sami widzicie, że repertuar szeroki, a internety stwarzają tak wiele okazji aby go poszerzać. Dodam jeszcze, że ja uwielbiam kupować „pierdoły”: im więcej drobiazgów (lakiery do paznokci, kolczyki, milion osiemdziesiąt bransoletek ze sznureczków, koraliczków itp.), tym piękniej. Na swoją obroną mogę dodać, że: noszę wszystko i często maluję paznokcie. Jest ze mną taki problem, że bardziej ucieszę się z wisiorka niż nowego np. telewizora...
Więc, oszołomione ilością (acz niekoniecznie zawsze jakością) posiadanych dóbr postanowiłyśmy okazać je społeczeństwu i co nieco na tym zarobić. Przeszperałyśmy szafy, pawlacze i inne zakamarki, A. znalazła ogłoszenie o wyprzedaży garażowej na Wiatracznej.  Chciałabym napisać, że ruszyłyśmy, ale to byłoby zbyt proste. Bo najpierw trzeba podjąć decyzje o organizacji stoiska. Jak to ma wyglądać? Czy jak rozłożymy się na ziemi, to ludziom będzie chciało się schylać? Czy ubrania mają leżeć ułożone kolorami, rozmiarami, czy dziecięce ciuszki razem z dorosłym, no i pytanie zasadnicze: czy należy przypinać ceny? A jak tak, to w jakiś sposób najsprytniej je przymocować? Więc tak: zdobyłyśmy różnymi sposobami: łóżko polowe łatwo rozkładające się (uff…), taki stelaż z Ikei służący koledze, na co dzień za szafę (a ileż dywagacji czy się zmieści do samochodu i jak ustrojstwo rozkręcić hoho…), dwa stoliczki z odkręcanymi nogami, również z Ikei oraz plastikowy, rozkładany fotel. Najbardziej sprawdziło się łóżko i stelaż. Miałyśmy jeszcze wielką paczkę z folią malarską (bo wzięcie koca byłoby zbyt proste), ale to już było kompletnym nieporozumieniem - upał ponad 30 stopni, co tu pisać więcej.
Ceny: dyskusje trwały od poniedziałku do późnych godzin sobotnich. W końca A. zrobiła, a ja nie - wiecie już, kto jest większym leniem. A że lenistwo czasem popłaca, A. swoje ceny zdjęła, po tym, jak doświadczona koleżanka podpowiedziała jej, że ludzie bardziej interesują się przedmiotami „nieocenowanymi” – czy wyobrażają sobie, że są wobec tego bezcenne? Obserwacje nasze, poczynione już w niedzielę wskazują na to, że owszem tak.
Pierwszy sukces: wstałyśmy w niedzielę bardzo wcześnie, ale byłyśmy podekscytowane, więc dałyśmy radę bez większych trudności. Zapakowałyśmy samochód po dach (to nie przenośnia, a fakt) i ruszyłyśmy. Dotarłyśmy na miejsce, byłyśmy jednymi z pierwszych „wystawców”, obok jeszcze miła rodzina dzieckiem i jakaś pani z własnoręcznie szytymi kocykami. Zajęłyśmy świetne miejsce, pod drzewem - opatrzność czuwała nad nami jak nigdy. Było, bowiem nieprawdopodobnie gorąco, gdybyśmy stanęły w innym miejscu, oooj, byłby ciężko. Rozłożyłyśmy stanowisko, spuchłyśmy z dumy i czekałyśmy. Było jeszcze dosyć wcześnie, więc tłumów nie odnotowałyśmy. Koło południa pojawiło się więcej osób. Ludzie podchodzili, oglądali, pytali o ceny. I tu okazało się, że naprawdę im taniej tym lepiej- w sensie, że jak chciałyśmy za coś 5 zł, to zwykle klient pytał czy może za 4…. Naprawdę tylko kilka rzeczy udało się sprzedać za tą cenę, jaką powiedziałyśmy na początku. Rozumiem, że taka jest zasada tych miejsc, że chodzi też o to, żeby się pozbyć z domu rzeczy nieużywanych i że to my decydujemy, że chcemy się tych rzeczy pozbawiać w tym, a nie innymi miejscu, ale czasami trudno było przełknąć fakt, np. za fajną rzecz, w bardzo dobrej jakości, za którą zapłaciło się ponad 100, bierze się złotych 7, po długich pertraktacjach. Rekordzistką była pani, która „wytargowała” bluzkę za złotówkę - A. chciała za nią aż dwa – niech się dobrze nosi ;).
Z ciekawostek: podeszła pani, oglądała książki, które sprzedawałyśmy po 5 zł. Spytała, czy sprzedamy jej za 3 zł, bo księga gruba i córce, której chciała dzieło podarować, zmęczy się ręka! Powiedziałyśmy, że jak taka gruba, to sporo warta, wiec nie. Pani lekko się oburzyła, na koniec spytała jednak czy nie mamy jakiś „harlekinów”, bo ona lubi i kupiłaby nawet za taką wygórowaną cenę. Niestety, nie miałyśmy…Pech! Jeszcze inny pan narzekał, że literatura tylko „babska”, a on poszukuje dzieł o tematyce męskiej - musimy zgłębić ten temat ;). Generalnie, zaskoczyło nas to, że rzeczy, o których myślałyśmy, że są najciekawsze i zostaną natychmiast kupione, nie cieszyły się zainteresowaniem, np. dziecięce ubrania i biżuteria. Chyba największym powodzeniem cieszyły się książki, a podobno społeczeństwo nie kupuje książek - otóż kupuje, ale nie w drogich księgarniach (no, może oprócz mnie ;p).

W sumie udało się sporo sprzedać, a co ważne, mimo pokus niewiele kupić. Ciekawe doświadczenie, szczególnie w zakresie obserwacji ludzkich zachowań i reakcji. Ale tez swoich własnych…w każdym razie było fajnie i w sobotę jedziemy znowu - mądrzejsze zdobyte o doświadczenia.

A to kilka fotek z Oko w Oko, gdzie też się wyprzedawałyśmy ;)






środa, 15 lipca 2015

Bez Spinki :)

No i co? Nadeszły wakacje/urlopy/wolne dni czy co tam, komu przysługuje, a zatem…. wolność, radość, muzyka, czyli Kazimiernikejszyn!
Często bywaliśmy na Openerze, warszawskich, a zatem nieodległych dla nas edycjach Męskiego Grania, w sferze moich marzeń pozostawał Jarocin- jeszcze się nie udało, (ale po coś są marzenia), mimo kilku podejść, raz prawie dotarliśmy na OFF… A od zeszłego roku, pozostajemy pod wpływem Dziada, co to lubi grać z Łąkami, o np. tak.
Hasło festiwalu Bez Spinki.  I tak właśnie było: lenistwo, luz, dobra energia, jedzenie i muzyka. Czy potrzeba czegoś  więcej? 
Przyznam się,  że pomimo pewnych chęci i zapewnień i w tym roku, nie korzystaliśmy ze zbyt wielu atrakcji festiwalowych. Nie udało nam się np. sturlać w wielkiej gumowej piłce ze wzgórza - szkoda, bo nasze układy przedsionkowo - proprioceptywne pozostały niedostymulowane, ale nic to! Chłopcy prawie, prawie dotarli na spacer z Paprodziadem, ale jednak wybrali własną trasę spacerową. No, ale nam się udało spotkać z fantastyczną Katarzyną Miller na jej wykładzie pt. „Związki bez spinki”. Jak to powiedział jeden z uczestników: „najmocniejszy punkt programu”. Prawie miał rację, jednak najwidoczniej nie był na koncercie innej Katarzyny - Nosowskiej, ale o tym za chwilkę. Pani Kasia Miller - niezwykła osoba, „lecząca mądrością” jak pięknie powiedziała. Udało jej się stworzyć taką atmosferę, że nie chciało się wychodzić, tylko słuchać i słuchać. Mówiła o rzeczach ważnych w taki sposób, że nie czułam się pouczana, ale obdarzana - moim zdaniem to wyższy poziom wtajemniczenia. Opowiadała o rzeczach trudnych i ważnych, ale bez zadęcia, moralizowania, z dystansem - i widać, że sprawia jej to radość Do tej pory różne myśli, spostrzeżenia, „perełki mądrości” do mnie wracają.
Tak oto: ciekawi ludzie, piękne widoki, atrakcje, ale jeszcze jedzenie! Wcale nie jest o to łatwo, nawet w takim miejscu jak Kazimierz, niestety. Litościwie nie wspomnę o miejscu, w którym poczęstowano nas surowymi pieczarkami, ale na pewno warto odwiedzić Klubojadalnię Przystanek Korzeniowa. Miejsce z klimatem, z dużym ogrodem, w którym ciągle coś się dzieje, gdyż przed lub po można sobie urządzić spacer po wąwozie. My byliśmy w niedzielę i przez ten niewielki lokalik przetoczyła się fala, dosłownie fala ludzi: niektórzy przypadkiem, a inni z pewnością nie pierwszy raz. Warto napisać o pysznych lemoniadach: głogowa, pokrzywowa i lipowa, sporym wyborze piw wszelakich i win, w tym z czarnego bzu (jako średni znawca i żaden koneser muszę napisać, że nie rzuciły mnie na kolana, ale ja się nie znam). Zjedliśmy naprawdę pyszne zupy, ale nie mogliśmy popróbować choćby pierogów, gdyż Właściciele do późna przebywali i sprzedawali swoje wyroby na Festiwalu, więc rano nie do końca byli gotowi na przyjęcie tłumu gości.
Miejsca, które jeszcze odwiedziliśmy i polecamy to na pewno knajpa „U Fryzjerów”, cudna herbaciarnia „U Dziwisza” i kawiarnia „Cafe Faktoria”- choć niektórym jednak zabrakło glutenu w ciastach. No i „Kuchnia i wino”, choć tu mieliśmy małego pecha: przyszliśmy ok. 19 i niewiele wegetariańskich rzeczy pozostało już w karcie, choć te, które udało nam się zjeść były smaczne.
Koncerty! Jak dla nas, ale pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że dla większości osób przybyłych Muzyka w osobie Kasi Nosowskiej była tą najważniejszą częścią Festiwalu. Koncert był niezapomniany, niezwykły, energetyczny, był podróżą w czasie. Dużo już napisano o Kasi, trudno zatem uciec od banału, ale to było magiczne wydarzenie. Niezwykłe jak starsze utwory zyskały na brzmieniu w nowych aranżacjach, a teksty nigdy nic nie straciły. Bardzo chciałabym tego koncertu móc słuchać i słuchać, każdy utwór to było wydarzenie.
Jeszcze na pewno fantastycznie energetyczny koncert zespołu Łąki Łan, A. i R. bardzo podobały się Dziady Kazimierskie, Pogodno podobno dało radę również. Podobało nam się również Masala Sound System, którzy naprawdę się starali, choć pod sceną było w porywach, może ze 100 osób…Myślę sobie, że to musiało być niełatwe dla Wykonawców, ale co zrobić, ktoś musiał być pierwszy. Warto odnotować, że tym razem koncerty rozpoczynały się z niewielkim, w sumie poślizgiem. A oczekiwanie można było umilić sobie stojąc w kilometrowej kolejce do toalety - i tu ogromny, przyziemny zarzut do Organizatorów. Niestety, chcąc nie chcąc, każdy skorzystać musiał, a 6 czy 8 niebieskich "domków" na jakieś 1000 osób, to ciut mało, ale następnego dnia chatek już przybyło, więc super :) Podobnie sprawa miała się z jedzeniem: w piątek, gdy frekwencja była najwyższa, bo i Gwiazdy najjaśniejsze, można było zjeść kanapkę z wege pastą lub falafela, o ile komuś starczyło bezpinkowości na stanie w kolejce;). Zresztą Państwo, którzy ową strawę przygotowywali sami byli przerażeni ilością głodnych osób i przyznali, że nie wiedzieli, że będą oni jedynym stoiskiem jedzeniowym. Kolejnego dnia pojawiła się burgerownia.
                 No i tyle, trzeba było wracać do rzeczywistości. Nie będę się rozpisywała nad urokiem Kazimierza, bo tego trzeba doświadczyć. Dla mnie urzekające było to, że w ciągu tych trzech dni widziałam całą masę uśmiechniętych, pogodnych, pozytywnych i naprawdę kolorowych ludzi :)                   


poniedziałek, 13 lipca 2015

Porto w Porto...

Z Nazaré, pełni frustracji, udaliśmy się w kierunku Porto... Miałam już za sobą wybuch złości wynikający z faktu, iż spoty w Nazaré zdecydowanie nie są skierowane dla początkujących.... I tak trafiliśmy do Torreiry, ale o tym napiszę później...
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy do Porto w najdłuższym dniu roku, kiedy wypadają obchody Sao Joao, czyli nasza Noc Świętojańska.


Trudno opisać to co działo się na ulicach miasta. Przybyliśmy koło południa i już wtedy mieszkańcy przygotowywali się do hucznego świętowania. Dekorowali domy, wystawiali grille, spotykali się w gronach przyjaciół i rodzin. 


Na ulicach kwiaciarki sprzedawały ogromne, metrowe kwiaty czosnku i miniaturowe bazylie w doniczkach. Jak się później okazało bazylię tarmosiło się dłońmi, aby pachniała, a czosnkiem smyrało po nosie mijanych ludzi. Alternatywą dla czosnku były gumowe młotki, którymi wszyscy pukali się po głowach. 


Całe miasto tętniło życiem... Tańcem i śpiewem. Mnóstwo ludzi na ulicach, w każdej uliczce wystawione grille, na których smażyły się sardynki. Poza sardynkami, tradycyjną potrawą jest caldo verde, czyli zupa przygotowana  z warzywa z rodziny kapustowatych. Coś pomiędzy jarmużem, a szpinakiem. Na środku lądował plaster kiełbasy. Nam udało się znaleźć stoisko wegańskie i skosztować bezpiecznej wersji ;)


Oprócz tego co krok można było kupić przepyszną sangrię. Portugalska jest po prostu najlepsza. Bazuje na winie, jednak jest mieszanką kilku rodzajów alkoholi i owoców. 
Z każdej knajpki dochodziła muzyka, a ludzie tańczyli na ulicach. Było radośnie i przesympatycznie. Co chwila ktoś z wielkim uśmiechem na ustach stukał cię młotkiem po głowie. Potańczyłam przy seven nation army i byłam przeszczęśliwa. 
Wróciliśmy po północy, jednak impreza trwała do rana. A następny dzień był dniem wolnym od pracy. R. trochę rozpaczał, ponieważ było to jednoznaczne z tym, że większość muzeów było zamkniętych. Tym samym kolejny dzień minął nam na spokojnym włóczeniu się po mieście. 
Samo Porto jest pięknie położone. Przez środek przepływa rzeka Douro, która dzieli miasto na dwie części. Po obu jej brzegach mieszczą się restauracje i puby. Po jednej skupione są piwnice z porto, gdzie oczywiście udaliśmy się na degustację. Warto było, jednak pozostaniemy przy winie ;)





niedziela, 21 czerwca 2015

Jesteśmy w Nazaré....

Nazaré jest inne niż sobie wyobrażałam, nie jest surferską mekką tylko bardziej małą, rybacką mieścinką. Niezwykle urokliwą. Mieszkamy w starszej części miasta położonej na wzgórzu. Jest cicho i spokojnie. Wszędzie są knajpki serwujące owoce morza i pyszną sangrię lub vinho verde, w zależności od potrzeby ;)
Woda zimna jak cholera, wczoraj nie było warunków do pływania, totalna flauta. Zobaczymy jak bedzie dzisiaj. Spoty surfrskie znajdują się po obu stronach klifu. Po lewej stronie spot, z małymi falami, dla początkujących, a po prawej.... Po prawej jest ten spot, na którym bito rekord świata w pływaniu na najwyższej fali ;) oczywiście wszystko zależy od pory roku. W Nazaré najwyższe fale przypadają na okres jesienny. Spróbujemy dzisiaj popływać, zobaczymy jak wyjdzie.
....
No to już mogę zdać relację. Pojechaliśmy dziś na plażę północną Nazaré i stwierdziliśmy, że po obiedzie przyjdziemy pływać. W wodzie było kilka osób i wyglądało dobrze. Jak się okazało dale wynosiły 0,8 metra, a temperatura wody to 16,8 stopni. Mając w głowie taki plan poszliśmy na obiad, podkręciliśmy się trochę i wróciliśmy na plażę. Tego się nie spodziewaliśmy...fale miały prawie 3 metry i nikogo w wodzie. Co więcej w tej części Nazaré nie mozna wypożyczyć desek. Trzeba he przetransportować z Nazaré Sul. Sprawdziliśmy prognozę na jutro i koło południa mają byc znowu fale koło metra, więc może jutro się uda. Zobaczymy....wszędzie piszo, że to spot dla profesjonalistów....uhuhuhu:)
Odwiedzilismy za to latarnię morską, w której było małe muzeum surferskie.





Tym razem Portugalia...

Bom dia! 
W dniu wczorajszym przylecieliśmy do Lizbony, od której rozpoczynamy naszą krótką przygodę z Portugalią. Byliśmy tu cztery lata temu i żałuję, że wracamy dopiero teraz. To jedno z tych miejsc, w których ja czuję się dobrze. Oczywiście jednym z celów wyjazdu jest kontynuowanie surfingu. Jestem pełna nadziei, że tym razem uda się osiągnąć cokolwiek. Jestem rozgoryczona swoją kondycją, lenistwem, lękiem, unikaniem i odkładaniem wszystkiego na później. Nasz wyjazd do Meksyku przyniósł mi wielkie rozczarowanie sobą. Nie miałam siły, żeby chociaż podjąć walkę. Było to cenne doświadczenie, które w sposób wręcz dosadny pokazało mi jakie są konsekwencje dokonanych przeze mnie decyzji. Miałam 5 miesięcy na opracowanie planu naprawczego i wprowadziłam pewne zmiany: mniej pracuję, zdrowiej jem i ruszam się choć trochę... Trochę biegam, ćwiczę więzienną zaprawę (:))) i nawet parę razy byłam na crossficie, który ( o dziwo - przeżyłam :)!).... teraz zobaczymy, czy przyniesie to jakiekolwiek efekty....
Aktualnie stoimy ( od godziny) w kolejce po auto. Wskazówka pierwsza: nie odbierajcie auta z wypożyczalni na lotnisku, szczególnie w soboty :) pewnie spędzimy tu jeszcze z godzinę... A jednak się myliłam... Siedzimy już trzecią... Tyłek zaczyna mnie bolec od posadzki, ale w koncu mam możliwość przeczytania czegokolwiek.
A kiedy już uda nam się ogarnąć samochód ruszymy w kierunku Nazaré, gdzie spędzimy minimum 2 dni, ale to wyjdzie w praniu, ponieważ to bardzo spontaniczny wyjazd. Mamy w sumie tylko auto.
Postanowiłam opisać spoty, które będziemy odwiedzali, a że bedzie to perspektywa osob mocno początkujących to powstanie krótki przewodnik po spotach dla lamerów :) myślę, że Kelly Slater nie bedzie czytał tego bloga, a moze komuś się to przyda  <3 mam nadzieję, że nie skończy się krótkim przewodnikiem po winach portugalskich ;)

wtorek, 9 czerwca 2015

Szybka lemoniada z kwiatów dzikiego bzu...

Szaleństwo bzowe nadal trwa, więc zamieszczę przepis na szybką lemoniadę.

Potrzebujemy:
  • 8 baldachów dzikiego bzu
  • 1 litr wody
  • Sok z jednej cytryny
  • 3 łyżki miodu
Przygotowanie:

Kwiaty wkładamy do dzbanka lub karafki i zalewamy wodą. Odstawiamy na noc pod przykryciem. Nie dawajcie za duzo kwiatów, ponieważ są bardzo aromatyczne i łatwo przesadzić z ich ilością. 
Rano, dodajemy sok z cytryny i miód. Chłodzimy w lodówce lub podajemy z lodem.




Czerwiec - czas dzikiego bzu...

Pewnie nie tylko, ale również :) skoro, z racji długiego weekendu, udało się spędzić troszkę więcej czasu w domu, postanowiłam wykorzystać go na małe eksperymenty w kuchni.
Nigdy wcześniej nie jadłam dzikiego bzu pod żadną postacią, ale słyszałam wiele dobrego... Więc przy okazji rowerowej przejażdżki postanowiłam nazywać trochę baldachów kwiatów dzikiego bzu. Skończyło się na zdecydowanie większej ilości niż "trochę", ponieważ pomysłów i inspiracji było wiele.
Zacznę od propozycji śniadaniowej, a więc kwiatów bzu w cieście naleśnikowym :)
Potrzebujemy:

  • 12 baldachów kwiatów dzikiego bzu
  • 2 jajka
  • szklanka mąki pszennej
  • pół szklanki jogurtu naturalnego
  • pół szklanki mleka
  • szczypta soli
  • cukier puder lub syrop klonowy
  • olej do smażenia, ja wybrałam kokosowy



Mąkę, jogurt, mleko, sól i żółtka ucieramy razem. Białka ubijamy na sztywno i delikatnie łączymy z przygotowaną masą. Baldachy maczamy w cieście i smażymy  z dwóch stron na złoty kolor. Kiedy pierwsza strona będzie już usmażona możemy odciąć ogonki, których nie będziemy jedli. Ja, z czystego lenistwa, tego nie robię ;)
Podajemy posypane cukrem pudrem lub polane syropem klonowym.



wtorek, 7 kwietnia 2015

Ostatnie dni w Meksyku....a konkretnie w Mexico City...

Z boskiego Puerto przedostaliśmy się samolotem do Mexico City. Już sam widok z samolotu rzucał na kolana. Miasto jest przeogromne i widać to od razu. Ciągnie się przez wiele kilometrów.
Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyło była temperatura. Otóż nie było już tak cieplutko jak w Puerto Escondido. Powiedziałabym, że było całkiem chłodno.
Zatrzymaliśmy się u przesympatycznej Meksykanki - Argelii, która była miłośniczką Alicji w Krainie Czarów i całe jej mieszkanie to potwierdzało. Było już późno, więc zdążyliśmy tylko udać się na spacer, zjeść kolację i wskoczyć pod kołdry, aby troszkę się ogrzać.


Następnego dnia wstaliśmy rano i udaliśmy się do Coyoacan, dzielnicy w której żyła Frida Kahlo, Diego Rivera i Lew Trocki. Miejsce przepiękne, wąskie, kolorowe uliczki, skwery, kawiarnie na każdym rogu. bardzo urokliwie i artystycznie. Niestety nie udało nam się wejść do żadnego z muzeuów, ponieważ był poniedziałek. Chodziliśmy więc niespiesznie, zatrzymując się co chwila, a to na kawę, a to na loda. Byliśmy w parku, gdzie karmiliśmy wiewióry i w kilku antykwariatach, aby przejrzeć albumy Fridy Kahlo.





Później odwiedziliśmy bazar z rękodziełem, który poleciła nam Argelia, gdzie kupiliśmy ostatnie rzeczy do domu i dla przyjaciół. Głównym punktem była kolorowe czaszki, które były dosłownie wszędzie i grzechem byłoby jej ze sobą nie zabrać, czyż nie:)? kupiliśmy piękną, fioletową. W domu okazało się, że trochę zezowatą, ale trudno. Jest i tak świetna:)
I tak minął nam dzień... w sumie na włóczeniu się i jedzeniu. Jeździliśmy metrem, które jest przeogromne, składa się z kilkunastu linii i na pewno gdybym była sama to gdzieś bym się zapodziała. Ciekawe jest to, że każda stacja oprócz nazwy ma symbol. Wielu Meksykanów nie potrafi czytać i ułatwia im to codzienne funkcjonowanie. W godzinach szczytu, wyznaczone są wagony dla kobiet i dzieci. Wynika to z faktu, iż jest taki tłok, że jest to pomysł na zapewnienie kobietom bezpieczeństwa.





Wieczorem udaliśmy się na plac, gdzie można spotkać El Mariachi albo raczej, gdzie ciężko byłoby nie ich nie spotkać. Ciekawe zjawisko. Muzycy tłoczą się i ustawiają się w kolejce, aby coś zagrać i zaśpiewać. Skusiliśmy się na "Besame mucho".
Następnego dnia rano udaliśmy się na lotnisko do Cancun, skąd mieliśmy lot powrotny. Zostawiliśmy bagaże na dworcu i udaliśmy się na jedzenie. Miejscowość bardzo turystyczna, więc mieliśmy obawę czy uda nam się zjeść coś dobrego i miejscowego. Skręciliśmy w jedną z bocznych ulic i znaleźliśmy jakby skwer ze stolikami i kilkoma lokalnymi knajpkami. Zjadłam po raz ostatni przepyszne salbutas. A potem udaliśmy się nad morze. I tu mieliśmy mieszane uczucia. Samo Morze Karaibskie po prostu bajeczne. Cudowny błękit pomieszany z turkusem i zielenią, biały, drobniutki piasek i hotele. Jeden za drugim. Cała linia brzegowa zajęta przez hotele. Brak dostępu do plaż, ponieważ trzeba byłoby przejść przez hotel. Wejścia publiczne tylko w oznaczonych miejscach. No i dyskoteki oraz galerie handlowe, nie byle jakie...Armani, LV itd. Zupełnie nie nasz klimat, ale na pewno wielu ludziom to odpowiada.



W drodze powrotnej, jadąc autobusem, rozmawialiśmy na temat Cancun i R. dość niepochlebnie wypowiadał się na temat tego miejsca. W pewnym momencie odwraca się do nas mężczyzna siedzący przed nami i mówi: "wydaje mi się, że słyszałem ojczysty język:)?". I tak zaczęliśmy rozmowę z parą sympatycznych Polaków, którzy wyemigrowali z naszego  kraju w latach 80-tych. Krótko opowiedzieli nam o swoim życiu w Kanadzie i odesłali nas do książki, w której opisali swoje życie "Czy było warto? Odyseja dżinsowych kolumbów". Książkę kupiliśmy i mam nadzieję, ze przeczytamy w najbliższym czasie. Zainteresowali nas swoim życiem, odwagą i pozytywnym nastawieniem do ludzi i świata.
I tak wyglądał nasz ostatni dzień w Meksyku. Polecieliśmy do Londynu, gdzie mieliśmy spędzić miły dzień, ale był to przede wszystkim bardzo chłodny dzień, na który nie byliśmy przygotowani. Pokręciliśmy się troszkę po ulicach, zjedliśmy coś, zaliczyliśmy Big Bena i wróciliśmy do Warszawy.