sobota, 25 stycznia 2014

Sri Lanka part. V

Dzisiejszy dzień rozpoczął się od karmienia małpek. Nasz gospodarz-Kumara, powiedział, że odwiedzają go trzy razy dziennie, aby je nakarmił. Sąsiedzi je przepędzają, ale on uważa, że ma dom na ich terenie, więc musi się dzielić. Stwierdził też, że jestem pierwszą turystką, która lubi małpy. Na ogół ludzie traktują je jak szkodniki, a przecież tyle w nich uroku. Dzień wcześniej kupiliśmy na targu banany i papaję właśnie dla nich i zaraz po naszym śniadaniu przyszedł czas na małpie;) były niesamowite, podchodziły i delikatnie brały jedzenie w małe rączki. Sprawnie obierały banany ze skórki, nie były agresywne, raczej spokojne. Kumara rozpoznawał je i pokazał nam swoją ulubienicę, samicę z fioletową twarzą, która nigdy nie kradnie tylko prosi o jedzenie. Jakie to mądre i urocze stworzenia:)




Po wspólnym śniadaniu wyruszyliśmy do Kandy. Przed dojazdem kierowca tuk-tuka zapytał, czy zdecydowaliśmy się, aby wrócić do spice garden i że możemy dostać rabat. Jak łatwo się domyślić-odmówiliśmy. Dojechaliśmy koło 13 i poszliśmy zwiedzać miasto. Było mało czasu, a chcieliśmy zdążyć pójść do muzeum herbaty, więc postanowiliśmy skorzystać z pomocy tuk-tuka i ...  to był błąd... Kandy jest położone na wzniesieniach, a muzeum było dość wysoko, co zdecydowanie przerastało możliwości naszego tuk-tuka. Jechaliśmy z prędkością chyba z 10 km na godzinę, wszystko i wszyscy nas wyprzedzali, siłą powstrzymywałam się od śmiechu. Kiedy w końcu dojechaliśmy na miejsce okazało się, że zajęło nam to tyle czasu, że już zamknęli muzeum;) R. wkurzony ciskał piorunami w pana kierowcę, który nie dość, że skasował nas jak za zboże to jeszcze w głównej mierze przyczynił się do naszej porażki. Wróciliśmy do miasta, po drodze odwiedzając pobliską plantację herbaty. Piękne widoki troszkę wynagrodziły wcześniejszą porażkę. Tuk-tuk w drodze powrotnej spisywał się podobnie, czasem nie chciał odpalić i pan zjeżdżał z górki, aby go odpalić, a potem zawracał i jechał pod górę we właściwym kierunku.
Po powrocie do miasta zjedliśmy pyszne rice and curry w indyjskiej wege jadłodajni, a piwem poszliśmy na targ, gdzie kupiliśmy trochę przypraw i herbaty. Jeden ze sprzedawców, mówiąc o naszym wielkim szczęściu, zaprowadził nas do stoiska ze 100% natural products....! Były to dokładnie te same produkty co w spice garden, lecz miały inne ceny;) olejek kokosowy do włosów kosztował 18 złotych za 200 ml, a jaśminowy 20 złotych za 100 ml. Policzyliśmy, że przebicie cenowe było między 5, a 10 razy. Trochę to smutne, ponieważ część z tych ludzi traktuje cię jak biały worek z kasą. Na szczęście jest to mniejszość... Dla kontrastu, wczoraj pani na targu wybrała nam owoce, aby były dobre. Ludzie są różni, jak wszędzie :)

Sri Lanka part. IV

Wczoraj przemieściliśmy się z Anuradhapury do Dambulli. Podróż minęła szybko i sprawnie. Pan kierowca autobusu, biorąc na za Rosjan, włączył film o mistrzostwach świata w sztukach walki, gdzie głównym bohaterem jest właśnie rosyjski więzień. Pan pukał R. w ramię i wskazywał skinieniem głowy w kierunku telewizora. Oboje odnieśliśmy wrażenie, iż fascynacja Lankijczyków filmami sensacyjnymi jest podobna do tej, którą my przeszliśmy po upadku PRLu, kiedy to prawdziwym rarytasem były filmy z Van Damem lub Chackiem Norrisem;)
Dojechaliśmy do naszego guesthouse'u. Trzeba przyznać, ze naprawdę urokliwego, położonego w środku dżungli, z pięknym ogrodem i małpim sąsiedztwem:) 
Zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy dalej. Kierowca tuk-tuka, który odebrał nas z dworca zaproponował, że podwiezie nas do Sigiriyi. Wycieczka trochę droga, jednak zgodziliśmy się. Po drodze napotkalismy słonia, który kąpali się w rzece. Zatrzymaliśmy się i weszłam do niego. Był niesamowity, miał taką grubą skórę o kiedy poczuł, że jest głaskany szukał trąbą właściciela dłoni, a później nadstawiał trąbę do głaskania:)


Potem wdrapaliśmy się na górę, no może nie do końca my, ponieważ ja odpadłam w trakcie...
Kiedy skończyliśmy czekał na nas nasz kierowca i zaproponował wycieczkę do spice garden. Ochoczo się zgodziliśmy, więc zostaliśmy odstawieni na miejsce. Tam miły sprzedawca opowiedział nam o rożnych przyprawach, do czego się ich używa poza kuchnią, jakie jest ich zastosowanie. Podkreślał, że za nic nie musimy płacić, że to rządowe ogrody i wszystko jest "100% natural". Pokazał kilka produktów przygotowanych z tychże roślin min. wydepilował R. nogę szafranowym kremem. Później zabrał nas do małego domku, w którym dwóch panów zrobiło nam szybki masaż. Później z listy specyfików mieliśmy wybrać te, którymi jestesmy zainteresowani. No i przeszliśmy do sklepu. Mieliśmy tylko włożyć wybrane produkty do koszyka i wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że ceny były w dolarach, a nie lankijskich rupiach. I tak przykładowo: 100 ml olejku kokosowego do włosów kosztowało 80 zł, a dzień wcześniej kupiłam olejek do włosów za 6 złotych... Może nie był 100% natural product... A 100 ml olejku jaśminowego kosztowało 150 zł... To drożej niż Chanel. Niesamowite ceny w kraju, w którym dzienne wyżywienie dwóch dorosłych osób mieści się w 20-30 złotych. Oczywiście próbowaliśmy się wykręcić z zakupów, ponieważ mieliśmy poczucie, że ktoś chce zbić na nad niezły interes. Pan był bardzo rozczarowany, jednak podziękowaliśmy. Jeszcze bardziej rozczarowany był nasz kierowca, który zaproponował, że zawiezie nas tam rankiem dnia następnego, jeśli tylko będziemy chcieli...;)
Dzień zakończył się jednak miło pysznym rice and curry, przyrządzonym przez naszą gospodynię.

czwartek, 23 stycznia 2014

Afirmacja

No i dzięki A. i jej potrzebie poznawania świata, mamy blog podróżniczy:)! Doskonale. Dla nas, pozostawionych w piekielnie zimnej, nieprzyjaznej, pozbawionej słońca i obecności egzotycznych zwierząt skutej lodem krainie, czytanie tych postów, jest jak wizyta w innym świecie. Radosnym i pełnym kolorów. Ach, krainie ze sparaliżowaną koleją: bo przecież to takie nienaturalne, ze w połowie stycznia PADA śnieg AAAAA!!!!!!!!!No sorry.....
Ale i nam, zmarzniętym i zmęczonym przytrafiają się  miłe rzeczy:)! Np. udaje się wyhodowanie/ wyprodukowanie wegańskiego kefiru z tajemniczego Grzybka Tybetańskiego- jest to jedna z najbardziej fascynujących rzeczy jakie widziałam w swym życiu! Albo nowa fryzura:)I zupełnie nowe wyzwania zawodowe:) i pochwała od trenerki jogi, że nareszcie, nareszcie to co nie wychodziło- wychodzi: dla niedowiarków, po 9 miesiącach (sic!) w miarę systematycznej pracy: jest lepiej:)!
Chodzi o to, że zawsze i wszędzie może być pięknie i dobrze! I zawsze znajdzie się powód do radości lub przynajmniej małego uśmiechu:)!!!
A., czekamy i kochamy! Tęsknimy!
Oooo....wzruszyłam się... Chcę poznać grzyba i nową fryzurę:) i mam postanowienie, że pójdę na jogę i angielski, gdyż jestem lingwistycznych analfabetą:/ my też tęsknimy mocnooooo.... Hehehe a nasz blog ma taką rozpiętość tematyczną, że hej :) muzyka, filmy, gotowanie, podróże, przemyślenia ;)

Sri Lanka part. III

A dzisiejszy dzień nie był tak bogaty w doświadczenia, jak wczorajszy. Od rana zwiedzaliśmy kompleks świątyń. i starożytne miasto. Nie chciałabym marudzić, ale o ile zobaczenie Buddy mogę uznać za ciekawe, to ujrzenie basenu nawet najstarszego na świecie nie jara mnie szczególnie. Dużo ciekawsze jest dla mnie obserwowanie małp w parku. Na tym całym zwiedzaniu zeszło nam prawie 6 godzin, po 2 dołączył do nas bardzo miły Lankijczyk, który za cel postawił sobie pokazanie nam wszystkich "beautiful places" w mieście. To naprawdę bardzo miłe i doceniam, ale popylanie na rowerze, w ponad 30 stopniowym upale, od jednych gruzów do kolejnych zdecydowanie nie zalicza się do moich ulubionych rozrywek.


 Kiedy już pożegnaliśmy pana ruszyliśmy do Mihintale, jednak zrezygnowałam z wspinania się na górę. Już wcześniej to zaplanowałam dlategoteż schowałam do torby Cwaniary, licząc że usiądę LiD drzewem i w towarzystwie małp-poczytam. Aleee.... Nic z tego, kiedy R. się wspinał to przyłączył się do mnie przewodnik, któremu akurat my przypadliśmy w kolejce ( jest cały tłum przewodników i po kolei oprowadzają turystów) i opowiadał mi o życiu na Sri Lance...


A teraz idziemy coś zjeść :)

O delfinach...:)

Dzisiejszy dzień był wyjątkowy :) z samego rana, zaraz po śniadaniu, pojechaliśmy na lagunę, gdzie wynajęliśmy łódź rybacką i wypłyneliśmy w poszukiwaniu delfinów. Facet tak grzał tą łódką, że co chwila tyłki wbijało nam w siedzenie. Stwierdziliśmy, że po tej wyprawie ęedziemy o 5 cm niżsi;) I pływalięmy tak z pół godziny, zmieniając miejsca aż w końcu zobaczyliśmy coś na horyzoncie. Podplynelięmy bliżej i okazało się, że są to DELFINY! Było ich całe mnóstwo, rybak powiedział, że pływają po 60-100 osobników. Skakały nad wodą, niektóre kręciły śruby.



Niesamowite doświadczenie! I zamiast uciekać to podplywały do łodzi. Przepiękne stworzenia. Chyba juz nic mnie bardziej nie zachwyci na tum wyjeździe.



Po powrocie spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy autobusem do Anurathapury. Autobus ponownie bardzo wesoły, muzyka na full, roześmiani ludzie...

wtorek, 21 stycznia 2014

Sri Lanka part. II

Dzisiaj przemierzyliśmy trasę z Negombo do Kalpitiyi. Jechaliśmy trzema autobusami, które chyba w zależności od wyznania kierowcy, były przyozdobione portretami Jezusa bądź hinduskich bóstw. Skwar jak się masz, muzyka w stylu Bollywood. I żadnego białego człowieka. Budziliśmy duże zainteresowanie miejscowych. Dzieci wytykały nas palcami. A mały chłopiec, który patrzył na mnie swoimi ogromnymi oczami nie chciał stanąć koło mnie, tylko chował się za siostrą zawstydzony. W przeciwieństwie do siostry, która nie kryła się ze swoim zaciekawieniem nami.


 Jak tylko weszliśmy na dworzec to zauważyłam, ze jacyś panowie robią mi zdjęcia i zaniepokojona zakomunikowałam to R., na to on: "a Ty im nie robisz zdjęć?" - "no to nie marudź". Co racja to racja.

 Kiedy dojechaliśmy na miejsce, wynajęliśmy pokój i poszliśmy do najbliższego sklepu zapytać o kilka rzeczy. W końcu ustaliliśmy, że jeden z kierowców tuk-tuków zabierze nas na lagunę. Ruszyliśmy. Pan jeździł z nami po okolicy, a na koniec zaprosił nas do swojego domu, gdzie przedstawił nas swojej rodzinie i poczęstował nas zimną kokakolą. A na koniec dał nam w prezencie przepiękną muszlę. Nie wiedzieliśmy jak się zachować, ponieważ nie chciał przyjąć od nas pieniędzy. W końcu R. jednak Go przekonał, a ja miałam rozkminę, czy aby Pana nie obraziliśmy.


Na koniec dnia zjedliśmy kolację w jednym z miejscowych barów. Miejsce dość obskurne, choć jedzenie rewelacyjne. Rafał postanowił odkazić się whiskey, ponieważ jak twierdził to pomoże poczuć mu się bezpieczniej z treścią żołądka, a ja myślę, że po prostu szukał pretekstu, aby sobie chlapnąć;)


Niesamowita jest różnorodność tego kraju. Mieszanka, w której Ci ludzie żyją zadziwia. Hindusi, katolicy, muzułmanie i buddyści mieszają się miedzy sobą i żyją w zgodzie. Społeczeństwo tak niejednorodne, a żyjące razem. Naprawdę niebywałe!
A jutro pobudka o 6 i rejs do delfinów :) Jeeeee!!!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Lankijskie klimaty po prostu...

Tego posta piszę siedząc w barze na Sri Lance i popijając zimne piwo, wiec musicie mi wybaczyć brak ładu i składu, choć nie jestem przekonana czy alkohol coś w tej kwestii zmienia.

Dolecieliśmy dziś w nocy i mieliśmy pospać 2 godziny i wstać. Wstalismy skoro świt czyli o 13.  Po wyjściu na zewnątrz uderzył w nas żar z nieba... Było ponad 30 stopni. I zaraz poszliśmy przywitać ocean. Piękny, błękitny i cieplutki. Po płazy biegały małe krabiki, które chowały sie przed naszymi stopami.


Później powłóczyliśmy się troszkę po Negombo, czyli miejscowości, w której się zatrzymaliśmy. Byliśmy na przedmieściach, gdzie nie bywają turyści, zjedliśmy pyszne samosy na ulicy, odwiedzaliśmy port, w którym pracują miejscowi rybacy. Po pierwszym dniu mogę powiedzieć, ze ludzie sa bardzo mili, zaczepiają jednak nie są bardzo napastliwi, co chwila ktoś krzyczy "hello"...Mój kolor włosów i skóry budzi duże zainteresowanie. Na tle oliwkowych lankijczykow wyglądam dość osobliwie, R. zdecydowanie lepiej wtapia się w tłum...

 

Poza samosami zjedlismy przepyszny obiad w knajpce nad oceanem., ktory składał sie z ryzu i 3 rożnych rodzajów curry, sałatki która lagodzila pikantność tych trzech z przodu, dahlu i chipsów z papadamusa podanych z chutneyem z mango. Do tego świeże soki: ja z limonki, a R. z papaji. Tak wyglada raj! Przynajmniej ten jedzeniowy:)

O dniu z guinnessem w dłoni...

Drugi dzień spędzony w Dublinie... Siąpiło i padało przez cały dzień, jednak i tak było urokliwie...
Spędziliśmy kilka dni w muzeum Guinessa. Jedno z niewielu, w których nie przysypiałam z nudów. Co prawda, historia piwa nie jest porywająca, ale zawsze to jakaś historia. Najbardziej podobało mi się pomieszczenie, w którym z pojemników przypominających beczki wydobywała się para z zapachem piwa, na rożnych etapach jego przygotowywania... No a jeszcze bardziej: degustacja:) pyszne zimne, aksamitne piwo serwowane na ostatnim piętrze fabryki, z którego rozciągnął się widok na cały Dublin...


Niesamowite były też reklamy piwa. I te telewizyjne, i plakaty. Były tez nagrania wypowiedzi rożnych pracowników związanych z Guinnessem. Przykład świetnego produktu, w który ktoś kiedyś włożył dużo serca. Wiem, ze to "tylko" piwo, ale naprawdę tak myślę. Bez uczciwego zaangażowania i miłości, nie odniesie się takiego sukcesu!


Odkryliśmy też fajną knajpkę Cornucopia, gdzie serwowano tylko wege jedzonko, z uwzględnieniem wegan i witarian. O mało co nie zamówiłam witarianskiej zupy, fuj;) chyba na zupę "nie do końca ciepłą" nie jestem jeszcze gotowa;)


A wieczór zakończyliśmy w pubie (cóż, za zaskoczenie;)), gdzie piwo lało się litrami, a wszystko okraszone było radosną, folkową muzyką:)


Zakochałam się w Dublinie, jak nic! Kupiłam nawet zieloną koszulkę z napisem DUBLIN, choć zwykle tego nie robię. Ba, uważam nawet, że to niezła siara ;)
 

W krainie elfów ...

Zaczęliśmy naszą wakacyjną wyprawę od pięknej Irlandii. Zachwyciła mnie od momentu opuszczenia samolotu. Najpierw moją uwagę przykuły napisy, które były w dwóch językach: angielskim i tym drugim żywcem wyciągniętym z Tolkiena:) jak nic, musieli być współczesną inspiracją dla twórców filmu. Nie sądziłam, że to możliwe, aby posługiwać się takimi językiem! Naprawdę jakbym słyszała rozmowę Elronda z Arweną:). Było trochę słonecznie, dość chłodno jednak młodzież biegała w trampkach. Małe, urokliwe domki z kolorowymi drzwiami. Naprawdę!!! Rząd połączonych ze sobą domków i drzwi: zielone, żółte, fioletowe. Klimat iście bajkowy. Na domkach koniczynki, które są symbolem Irl. Zupełne zaskoczenie, nie wiedziałam nic o tym kraju, a tak mnie zachwycił :)
No i najważniejsze: rudy, złośliwy skrzat! Gadżetów z nim również było pełno na każdym kroku! Jako wielka fanka horrorów widziałam film z takowym bohaterem... Był to morderczy karzeł, który mieszkał na końcu tęczy, a potem rozprawiał się z tymi, ktorzy śmiali ukraść jego garnek ze złotem:). W każdym razie, Leprikon, bo o nim mowa, jest postacią, która niezwykle mnie zafascynowała...
Później dowiedzieliśmy restaurację w centrum Dublina, która serwowała nieziemskie placuszki z polenty, wprost orgastyczne!

A wieczór zakończyliśmy w dzielnicy pubów, mijając legendarny The temple... Uraczyliśmy się Guinessem i Kilkenny i doczłapaliśmy do domu. Niesamowite, ilu Irlandczyków spędza wieczory w pubach. Miasto tętni życiem, a ulicami suną setki ludzi w rożnym wieku... Widać, że ludzie wychodzą z pracy i idą na piwo. Coś niesamowitego!

 
No i myśle, ze to idealne miejsce dla M.: tu nigdy nie ma zimy, ani lata:), klimat jak z bajki i fajni ludzie, trochę złośliwi, ale przecież takich lubimy najbardziej, czyż nie:)?
Dokładnie takich:)! Bez lata- spoko, a do miejsca, w którym nie ma p....j zimy: jestem gotowa udać się natychmiast!!!!No i chciałam zauważyć, że Irlandia od zawsze jest na mojej liście miejsc do obejrzenia i pobycia. A teraz już się upewniłam! Jadę, juhu:)!
A co do ludzi? Hmmm... Otwarci, gadatliwi, sarkastyczni, weseli i RUDZI:),  czułam się jak u siebie :) Chyba mam irlandzką duszę:).
A.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

O spotkaniach w przyjaciół gronie...

Wczoraj odwiedzili nas M. z P. i Ż. z R. oraz małą T. Spotkanie przebiegało w sumie podobnie do wszystkich naszych, wspólnych spotkań. Siedzieliśmy i zajadaliśmy się, tym razem już nawet nie wegetariańskim, a wegańskimi potrawami, co spotkało się z wielkim niezadowoleniem mięsożernej Ż.;) Ubolewała tym bardziej, że tym razem nie dość, że jak zwykle, nie pojadła mięsa to jeszcze nawet serem nie uraczyli.... Niektóre w potraw okazały się niestety niewypałem, jak wegańska tarta niby ratatouille....z ratatuj miała wspólnego naprawdę niewiele, a ciasto smakiem przypominało wióry lub płytę paździerzową - jak stwierdził P. Na deser zrobiliśmy tapiokę... Mnie i M. smakowało, lecz fance padliny - niekoniecznie... Rzekła: "Ciągle tylko tofu i tapioka! To tylko potęguje brak mięsa":)
Wieczór, a w sumie i pół nocy minęło nam na piciu winka i grze w planszówki. Pierwsza "Milionerzy i bankruci" nie doprowadziła mnie do zwycięstwa i raczej było mi bliżej do drugiego członu wskazanego w nazwie. M. natomiast szło całkiem nieźle! Została szczęśliwa posiadaczką drużyny piłkarskiej. Eh, odwieczne marzenie, które można zrealizować choć w grach planszowych... 


Później graliśmy w "Biznes po polsku". Gra faktycznie oddawała klimat polskiej przedsiębiorczości i tak M. - weganka - została szczęśliwą posiadaczką budki z kurczakami z rożna, ja natomiast rozwijałam się w branży samochodowej i stałam się właścicielką komisu samochodowego i taksówek. Prym wiodła Ż., która nie dość, że miała najwięcej blankiecików, to co chwila zaczepiała P., będącego bankierem i moim wspólnikiem w tych wielkich biznesach.... Co chwila krzyczała: "dawaj kasę, ty Tusku "...  M. miała najmniej kartoników, nie wiedzieć czemu choć myślę, że Ż. mogła jest coś podbierać po cichaczu;)






piątek, 3 stycznia 2014

O Hobbitku...

Stało się! W końcu i nareszcie! Poszliśmy na Hobbita i spełnił moje oczekiwania:) Prawie trzy godziny śledzenia przygody, którą każdy chciałby przeżyć. I te zdjęcia, zmieniające się obrazy, światy. Jaką to trzeba mieć wyobraźnię żeby stworzyć coś tak niesamowitego! i ciągłe zastanawianie się nad tym, który z bohaterów jest ciekawszy... czy zwinny i piękny Legolas? Czy silny i jakże męski Thalin, który tak zafascynował mnie w pierwszej części? Czy też najwspanialszy z najwspanialszych - Gandalf? Eh... no właśnie! Nie wiadomo! Jest też postać, stworzonej przez Jacksona, Tauriel - pięknej, rudowłosej elfki, którą kocha Legolas! I nie zapominajmy o Galadrieli:)! Uwielbiam tę historię... R. komentował, że dłużyzna, że powinien był nakręcić Hobbita przez Władcą.... Może i tak, ale czy nie fajnie poznać tatę Gimliego? No i wciąga tak, że już nie mogę doczekać się trzeciej części przygód niziołka:)!

środa, 1 stycznia 2014

Podsumowanie part 1.

Oj, uwielbiam końcowo/ noworoczne podsumowania wszelkiego typu. Najlepsza książka, film, serial, płyta.. Niestety, w kinie byłam w tym roku dwa razy: na Django i Samolotach, ale przynajmniej nie mam problemu, który film podobał mi się najbardziej....hehehe:)! A. bywała częściej, to coś dopisze:). Skupmy się na płytach! Może zamiast płyta roku, czego słuchałyśmy w 2013 r.?
1. Dwie płyty z października/ listopada 2012: Hey "Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan" i Maria Peszek "Jezus Maria Peszek". Na pewno nie ma co porównywać, szczególnie jeśli chodzi o ładunek emocjonalny, ale obie ważne. I na pewno obie sprawdzają  się w wersach live!

Genialny, klimatyczny teledysk. A. napisze Wam czy TAM właśnie tak jest. Pamiętam, że jak słuchałam tego utworu, to jeszcze kończyłam pracę w miejscu, w którym nie chciałam pracować, stąd zdanie "...niechciana praca kotwicą tkwi" uderzyło mnie dotkliwie. Myślę sobie, jako czuły obserwator, żeby nie napisać Fan:) Kasi i Heya, że mieli bardzo udany rok. Mnóstwo koncertów, wyzwań i sukcesów. Moim zdaniem, ten openerowy występ  był magiczny!


2. Łąki łan "Armanda". Nawet się nie zorientowałam byłam, że nagrali coś nowego. Koleżanka wrzuciła na fejsika i zapałałam gorącą miłością. Niesamowita dawka pozytywnej energii, poweru, radości tworzenia i wykonów;) na żywo- byliśmy dwa razy na ich koncertach i było mega, mega i czad. A najwierniejszym fanem jest 4- letni L., który "Lovelock" i "Łan for me", mógłby słuchać bez przerwy:)! 

3. Julia Marcell "June". Staroć:), ale często wracałam do tej płyty, wygląda na to, że jest ponadczasowa! A przynajmniej rewelacyjna. Kto przegapił, ten gapa:), ale za to jaka radość, gdy ją dopiero odkryjecie... Zazdroszczę, chciałabym móc posłuchać jej jeszcze raz po raz pierwszy! A to moja ulubiona piosenka.


4. No nie! Byłam pewna, że to już z 2013r., a tu taka "zaskoczka", że sobie tak pozwolę:) Skunk Anansie "Black Traffick". Moim zdaniem płyta, która działa na wszystkie zmysły, która rozwala na łopatki, której nie da się przestać słuchać. Bo coś w człowieku zostaje i karze wracać. Magia. Na openerze, widziałam JĄ chyba 4 czy 5 raz "na żywo" i znów dałam się porwać. O tym, jak Skin zachowuje się na koncertach czytałam kiedyś w legendarnym magazynie Brum, którego red. nacz. był Kuba Wojewódzki, on zresztą był wielkim fanem Skunk. Nie śmiałam wtedy marzyć, że Ją kiedyś usłyszę (i no cóż...zobaczę), na żywo, a jednak...zdarzyło się! Tego, co Ona ma, nie da się kupić, nauczyć, wymyślić. To tak, jakby widzieć i słyszeć piękno w czystej postaci. I nie sprawdzajcie, ile Ona ma lat. To jakaś ściema. Zresztą Doskonałość nie ma wieku, jest ponad to! A skoro i tam płyta jest "stara", to możemy posłuchać czegoś starego, ale za to...brak słów.


5. To wkraczamy w 2013. Moje osobiste, przypadkowe odkrycie i wielka, wielka fascynacja Fismoll On - Artysta, Twórca:), jest tak młody, że to aż nieprzyzwoite, a zdolny...pozazdrościć!

6. Rebeka "Hellada". Pamiętam, że R. włączał ich muzykę w wakacje: zarejestrowałam, spodobało mi się i jakoś uciekło z głowy. Jako zadośćuczynienie feralnego koncertu, w którym nie dane było mi uczestniczyć, nabyłam płytkę, która aktualnie nie opuszcza mnie ani w domu ani w drodze do pracy. P. również zasłuchany, a L. spytał "A cio to znaczy KOMBAJN:) po angielsku?"
 http://www.youtube.com/watch?v=XO3zuyUNABM
Świetny teledysk.

7. Waglewski, Fisz, Emade "Matka, Syn, Bóg" . Bezkonkurencyjni. I w chórkach Pani z Rebeki:)/
 http://www.youtube.com/results?search_query=waglewski+fisz+emade+na+okr%C4%85g%C5%82o&sm=1

8. Goldfrapp "Tales of Us". Lubię ich brzmienie i klimat, w którą stronę by się nie wybrali, w ich muzyce jest przestrzeń. Podobała mi się też ich poprzednia płyta, dosyć bezlitośnie "zjechana" przez krytyków (a przynajmniej w tych recenzjach, które czytałam). A numer do "Annabel" i koniecznie, obowiązkowo teledysk (!) kto nie zna, musi obejrzeć!!!!


9. Indios Bravos "Jatata". Cóz, każdy ma swoje dziwactwa, słabostki itp. Ja mam słabość do Banacha (sentyment z czasów Heya) i Gutka (tego nikomu tłumaczyć nie muszę..:)). Jedyne, co mnie drażni, to dosłowność w tekstach- choć czasami bywa ona rozbrajająca ("...tak bardzo kocham cię jatatata...."). Myślę, że mogłabym znaleźć i opisać dużo minusów tejże płyty, ale jak sobie tak myślę, to jednak ta warstwa tekstowa sprawia, że mam pewne wątpliwości, bo muzycznie i wokalnie dzieje się wyłączne dobrze! No i Indiosi na koncertach to naprawdę wartość sama w sobie. 


10. Więcej nie pamiętam!!!  Na pewno słuchałam dużo tego, co zawsze, od lat Radiohead, Nirvana, stare i nowsze Nosowskie i Heye, Gossip, PJ Harvey, Tori Amos itp., itd.

To teraz ja, A. Ha! Byłaś jeszcze na Kapitanie Philips'ie;)
1. W sumie numer jeden jest u mnie taki sam, choć przyznam, że płyta Marii Peszek porwała mnie od razu, a do Hey'a potrzebowałam troszkę czasu. "Jezus Maria Peszek" pokochałam od razu za szczerość, prawdziwość i bezkompromisowość, czyli to co w tej artystce cenię najbardziej. 
2. Tu też powtórzę za M. Łąki łan i "Armanda" przez długi czas często brzmiało w moim domu. Przyznam szczerze, że wcześniej lubiłam ten zespół, ale bez takiej fascynacji, dopiero Armanda spowodowała, że zainteresowałam się chłopakami "na poważnie" i sięgnęłam po starsze płyty.
3. A tu będzie płyta nienowa, ale odkryta na nowo - "Youth", Matisyahu. Choć Matisyahu poznałam już dawno, dawno temu to dopiero teraz poruszył mnie swoją twórczością. Bardzo zdolny człowiek, które w swej muzyce łączy wiele stylów... No i to co zrobił na tegorocznym Openerze było dla mnie niesamowitym przeżyciem. Nie dość, że koncert był magiczny to na sam koniec prowokacyjnie zaprosił publiczność, aby dołączyła do niego na scenie. No i byłam jedną z tych, która ochoczo pomknęła za jego słowami, pokonując po drodze przeszkody w postaci płotków i panów ochroniarzy.
4. DAFT PUNK "Random Access Memories". Zewsząd atakowało nad Get lucky, bardzo przyjemne, ale nie jest to moja ulubiona piosenka z tej płyta. A płyta cudowna, pomimo, ze jest to niewątpliwie powrót do tego co było to jakże genialny. Mam wrażenie, że jest dopracowana w każdym szczególe. Brzmi doskonale w wielu sytuacjach... 
    5. Tu może być niespodzianka! SBTRKT, który wydał płytę pod tym samym tytułem. Muzyka elektroniczna, którą odkryłam podczas tegorocznej majówki. Zaskakujące, ponieważ nie jestem fanką wysokich, męskich głosów, jednak ten jest przepiękny. Niesamowita muzyka, nastrojowa, a zarazem energetyczna.
     
    6. Kamp i KAMP! Świetna, elektroniczna płyta nawiązująca trochę klimatem do lat '80. Fajne granie i ciekawy wokal. Fantastyczni na klubowych koncertach.

    7. Były już stare płyty, ale ta będzie naprawdę stara:) Paktofonika i "Kinematografia". Oczywiście płytę odświeżyłam w związku z filmem. Płyta tak samo genialna, jak kilkanaście lat temu. Nigdy nie byłam fanką hip-hopu, ale ich potrafiłam docenić. Talent jest talentem, a tu jest go moim zdaniem naprawdę dużo. 

    8. Disclosure "Settle". I znowu dwóch, przemłodych i przezdolnych chłopaków aż pozazdrościć. Świetna płyta, co prawda miałyśmy okazję posłuchać ich na żywo, jednak okazja przeszła obok nosa, ponieważ przegrała z potrzeba snu... Buuuu! 
    9. Metallica "Death magnetic" czyli powrót do korzeni! Cudowna płyta, niektórzy (tacy jak R.) zarzucają, że się powtarzają itd., ale dla mnie geniuszowi wszystko się wybaczy.... Muzyka faktycznie brzmi "jak stara, dobra Metallica", ale jest to jej zaletą, a nie wadą! 

    10. Vavamuffin "Solresol"... Prawie tak fajna jak ich pierwsza płyta... fajne teksty i naczęściej optymistyczne:)
     
    I to by było muzycznie na tyle;)