poniedziałek, 10 listopada 2014

I'm the one who knocks....

O serialach jeszcze nie pisałyśmy, a to bardzo ważna część naszego życia :) Dziś napiszę o nowej fascynacji. Zbierałam się długo, aż żałuję, że tak długo... Dużo słyszałam, wszyscy oglądali i chciałam, ale jakoś średnio się zbierałam, ale jak już obejrzałam... Cóż, miłość od pierwszego odcinka. Walter White jest najlepszy! 
Pomimo tego, ze to dość młody serial to okrzyknięty mianem jednego z wybitniejszych. Nie mogę się nie zgodzić, choć za pewne wielu świetnych nie widziałam, jednak ten jest po prostu genialny! Pod każdym względem: scenariusza, gry aktorskiej, klimatu...
Lubię niejednoznaczne postacie jak np. Dexter. No więc Walter jest podobny. Film pokazuje przemianę. Niby gość schodzi na złą drogę, ale w sumie to życie trochę go oszukało. Uczciwy zawsze był i nie dostał tego na co można zasłużyć tak się starając, a więc sięga po swoje. W moim odczuciu nie do końca dla siebie lecz bliskich. Tak, pewnie mocno go idealizuję, przepraszam. Wiadomo, też coś ugrywa. Zaczyna czuć się dobrze sam ze sobą. Zaczyna żyć bez lęku. Nie jest już nauczycielem chemii, który oddał swojej pracy serce. No może jest, ale nie tylko. 
Serial jest wielopłaszczyznowy. Z jednej strony pokazuję życie z chorobą, fatalną sytuację w jakiej znajduje się Walter i jego rodzina, a z drugiej zaś walkę o siebie. To film o konsekwencjach wyborów. 
                                                                                                 Frank Ockenfels/AMC
Więcej nie napiszę. W sumie to dopiero pierwszy sezon za mną, ale gorąco polecam!!!

sobota, 1 listopada 2014

I o co tyle krzyku?

Wprawdzie halloween już za nami, ale nie mogę się nie wypowiedzieć w tym temacie. Staram się zrozumieć, ale nie przychodzi mi to łatwo. Ba! Wcale mi nie przychodzi... O co chodzi z tym całym zamieszaniem? Może nie dostrzegam głębi problemu i zagrożeń wynikających z kolorowych kostiumów i drylowanych dyń... może tak być, nie wykluczam, ale na ten moment takowego nie widzę. 
Tak się złożyło, że kiedy wczoraj wieczorem pracowałam to trzy razy przerwano mi pukaniem do drzwi. I trzy razy byłam mocno zakłopotana mówiąc dzieciakom przebranym za rożne strachy i potwory, że bardzo przepraszam, ale nie mieszkam tu, tylko pracuję i zupełnie nie przygotowałam się na "cukierek czy psikus"..... Oj nieładnie :(
Może i faktycznie nie Polacy wymyślili halloween, ale co w tym złego, jeśli fajne? Czemu czerpanie od innych musi od razu zagrażać naszej "polskości"? Nie widzę związku między zabawą, a utratą tożsamości. Fajnie, że dzieciaki spotykają się, przygotowują sobie te barwne stroje, spędzają wspólnie czas... Myślę, że mają dużo frajdy. Kto z nas nie lubił opowieści o duchach? Ja uwielbiam do dziś :) a kiedy są trochę starsze i podrośnięte, pędzą na imprezę w przebraniu czarownicy i piją drinki w stylu małpi mózg. Spędzają czas z przyjaciółmi, bawią się. Nic tylko się cieszyć. 
A więc: naprawdę nie rozumiem w czym problem? Gdzie tu okultyzm, brak poszanowania dla śmierci, amerykańska dominacja? Eh, może czasem warto przemyśleć i pomyśleć, co jest większym zagrożeniem: dynia czy lęk przed wszystkim co nowe, inne i "nie nasze"?


Smacznej dyni, dobrego horroru i dystansu. Peace.


wtorek, 14 października 2014

Smutniej się chyba już nie da....

Inspiracje, filmy, książki, no i jedzenie:).  A dziś krótko o muzyce. Smutna i niepokojąca to płyta.  Dużo na niej o przemijaniu, dojrzewaniu, dorastaniu i odchodzeniu. Ale na szczęście bez banału, bez silenia się i prostych rozwiązań. Pewnie sporo trzeba przeżyć i przemyśleć, żeby w ten sposób pisać i śpiewać. I muzycznie też daje radę- ciekawe rzeczy się dzieją, jak dla mnie naj w "Kokonie";). Podoba mi się też tytuł "Składam się z samych powtórzeń". Chciałam jeszcze dodać, że nigdy nie byłam fanką zespołu Myslovitz, a już na pewno tekstów! Lenny Valentino zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu i chyba był taką zapowiedzią tej płyty. Także wokalne "rozmarzenie" pana A.R. częściej mnie irytowało niż interesowało, ale na tej płycie wszystko brzmi pięknie i spójnie. No jest świetnie (i smutno)...
"Światła ubywa mi co więcej
stojąc na ulicy
czy kołysząc się na krześle
niepokój wewnątrz wciąż ten sam
światła ubywa mi
co z tego
kiedy twarze starszych kobiet
są piękniejsze niż te nowe
a jedyny przeciwnik
to mój strach
"

niedziela, 12 października 2014

Inspiruję się...

Zostałam dziś zainspirowana z  rana. Nagle i niespodziewanie. A inspiracją była rozmowa i fragmenty "Wilka stepowego". Inspiracja do przeczytania i przemyśleń. Stan rozdarcia, którego doświadcza bohater towarzyszy część z nas na codzień. Pytanie jak to jest być wilkiem stepowym i czy lepiej nim być niż nie? Czy zawsze musi być to źródłem dyskomfortu? Gdzie są granice normy i które z naszych potrzeb są ważniejsze? Czy mozna dbać tylko o sferę duchową ignorując popędową naturę? I z czym to się wiąże?
Moje życie jest pełne pośpiechu. Grafik wypełniony po brzegi. Nie ma w nim czasu na proste przyjemności, nie mówiąc już o jakimkolwiek rozwoju duchownym.Dziś postanowiłam pójść za potrzebą chwili. Zamiast siedzieć w domu i zastanawiać się nad tym co powinnam zrobić: zająć się pracą, sprzątaniem a może gotowaniem? Postanowiłam wyjść z domu i nie robić nic z rzeczy wyżej wymienionych, ale też nic po prostu. Pojechałam nad Zegrze i usiadłam na plaży. Pogoda była cudowna... Ponad 20 stopni i słońce, zapach wody. Tego potrzebowalam dziś i postanowiłam sobie to dać. Dlaczego wydaje nam się, że potrzebujemy tylko jeść, spać, sprzątać, gotować, pracować, prać... Tak samo potrzebujemy odpoczywać i rozmyślać o wilku stepowym. 
Myślę sobie, że jeśli potrzebujemy zarówno uduchowienia, jak i prostych rozrywek mieszczańskiego życia to własnie to jest niezwykle. Może być źródłem dyskomfortu, cierpienia i poczucia osamotnienia, ale może być także radością i drogą, która otwiera wiecej możliwości. Bo czy lepiej jest nie pytać? Nawet jeśli pytania są trudne to samo zadawanie ich może być inspiracją. Czemu chcemy być spójni we wszystkim co robimy? Przecież możemy być po części odpowiedzialni, spokojni? A po części zupełnie nieodpowiedzialni? W moim odczuciu duża wartością jest zaakceptowanie siebie w każdej części. Dużą odwagą jest życie w zgodzie ze sobą.... Na co dzień jesteśmy uporządkowani, jak śpiewał Kazik, ale kiedy mamy ochotę na zrobienie czegoś co nie mieści się w tym schemacie, to pozwólmy sobie na to... Jeśli chcemy krzyczeć, kiedy nadjeżdża pociąg, który zagłusza nasz głos - róbmy to :) wartością jest to, że to zrobimy, a nie że się powstrzymamy przed :) czy lepiej być wilkiem stepowym, który doświadczy mimo dyskomfortu czy kimś kto nigdy nie będzie miał odwagi nawet spróbować?
Mam poczucie, że znowu o tym samym ględzę, ale nie miałam zamiaru ;) Tak wyszło.




wtorek, 7 października 2014

Tylko kochankowie przeżyją...

Obejrzeliśmy dziś z R. ostatni film Jima Jarmuscha "Tylko kochankowie przeżyją". Jarmusch sam w sobie jest już fantastyczny, ale Jarmusch opowiadający historię o wampirach to dopiero coś! Zachwycający, mądry i piękny film! Niesamowite zdjęcia, które wyglądają jak obrazy (szczególnie te sypialniane!) Klimatyczna muzyka, której współautorem jest kto? No kto? Sam Jarmusch!  I zachwycającą Tilda Swinton!
Sama opowieść też ciekawa. Historia kochającej się wampirzej pary, ktora rozprawia o życiu, ludziach... Mówią mało, chyba nagadali się przez lata;) pan Wampir o imieniu Adam jest romantycznym bohaterem, który kocha nietylko swoją piękna żonę, ale rowniez muzykę i piękne instrumenty. Zabiera Evę na przejażdżkę po opuszczonym Detroit i pokazuje jej dom Jacka White'a :D ah... Jaki wspaniały wątek...
Adam za to nie pała miłością do człowieka współczesnego, którego określa dość adekwatnym mianem zombie. XXI wiek jest czasem trudnym dla wampirów, których istnienie jest zagrożone z powodu braku zdrowego pożywienia ;) wampiry są mądre, oczytane, skoncentrowane na dostrzeganiu piękna, kochające sztukę. Powiedziałbym, że bardzo artystyczne. 
Doskonały film na dziś i na jutro. Jeden z tych, które koniecznie trzeba kupić, postawić na półce i wracać czasami. Do tego jeszcze trzy odcinki american horror story i nie jest źle ;)


piątek, 3 października 2014

Dyniowe smufi.....

Inspiracją do zrobienia tego smoothie był przepis z jednego z naszych ulubionych blogów kulinarnych - Kwestia smaku
A więc na 4 porcje będziemy potrzebować:
  • 400 g puree z upieczonej dyni
  • 1 banan
  •  1/2 szklanki soku pomarańczowego - my wycisnęłyśmy pomarańcze
  • 4 łyżki soku z cytryny
  • puszka mleka kokosowego
  • pół łyżeczki cynamomu
  • szczypta imbiru w proszku
  • 3 łyżki cukru
Wszystkie składniki miksujemy ze sobą :)



Chipsy warzywne...

Sałatka z buraczkami zainspirowała nas do przygotowania chipsów z warzyw. Robi się je szybko, są smaczne i zdrowe.

Składniki:
  • 3 buraki
  • marchewka
  • cebula
  • sól, pieprz, czarnuszka, ostra papryka
  • oliwa
My użyłyśmy tylko ww. składników, ponieważ tylko takie miałyśmy w lodówce, ale możecie dodać jeszcze np. pietruszkę, ziemniaki, bataty tak naprawdę wszystkie twarde warzywa korzeniowe. Zioła też można dobrać wedle własnego smaku. Doskonale spisuje się tymianek.

Wszystkie warzywa kroimy w 2-3 mm plasterki. Można w tym celu użyć gilotyny, jeśli posiadacie, a jeśli nie to wystarczy zwykły, ostry nóż. Układamy je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Posypujemy przyprawami, polewamy odrobiną oliwy i zapiekamy około 30 - 40 min w temperaturze 200 stopni. Radzimy mieszać w trakcie pieczenia, aby wszystkie warzywa się dobrze upiekły.



Czas na przetwory.... Korzenne powidła śliwkowo-jabłkowe...

Nie miałam w tym roku w planach przygotowywania powideł, ale... ale postanowiliśmy zrobić cydr i w tym celu kupiliśmy ponad 40 kg jabłek (przepis na cydr będzie później:)). W trakcie wyciskania soku okazało się, że jabłka są bardzo soczyste i zużyjemy ich mniej niż kupiliśmy, a więc postanowiłam je wykorzystać i tak powstały powidła.


Składniki:

  • 1,5 kg śliwek węgierek
  • 1 kg jabłek - my mieliśmy antonówki
  • ok. 350 g cukru lub więcej jeśli lubicie słodsze dżemy
  • Skórka otarta z 1 pomarańczy
  • Sok wyciśnięty z 1 cytryny
  • Sok wyciśnięty z 1 pomarańczy
  • 3 goździki
  • 1 ziarno kardamonu, można więcej, ale ja nie lubię jak dominuje jego smak
  • 2,5 łyżeczki cynamonu
  • starty, świeży imbir (kawałek wielości kciuka)


Przygotowanie: 
Śliwki myjemy, wyjmujemy pestki i dzielimy na połówki. Jabłka obieramy, wykrajamy gniazda nasienne i kroimy w grubszą kostkę. Wrzucamy do garnka i zasypujemy cukrem. Dodajemy skórkę i wyciśnięte soki, cynamon, imbir. Goździki i kardamon ucieramy w moździerzu i dodajemy do owoców. Całość odstawiamy na co najmniej godzinę, aby owoce puściły sok. Później gotujemy około godziny, kiedy odparują przekładamy na patelnię i smażymy do czadu uzyskania pożądaniem konsystencji. Mnie zajęło to około godziny i 15 minut. Trzeba uważać, aby powidła się nie przypaliły. Całość przekładamy do słoiczków i wekujemy.

Sałatka z prażonymi burakami

Oto przepis na jesienną sałatkę z prażonymi czerwonymi buraczkami:

Składniki:
  • opakowanie rukoli
  • 2 buraczki
  • garść suszonych pomidorów
  • paczka pestek dyni
  • 1 łyżka octu balsamicznego
  • 1 łyżeczka musztarda
  • 4 łyżki oliwy z oliwek
  • sól, pieprz, ostra papryka, czarnuszka 

 

Buraki kroimy na cieniutkie plasterki (2-3mm), posypujemy solą, ostrą papryką i czarnuszką i pieczemy przez 20-25 minut w temperaturze 200 stopnie (najlepiej z termoobiegiem). Studzimy.
Myjemy rukolę, kroimy suszone pomidory, prażymy pestki dyni.
Mieszamy razem wszystkie składniki sosu: oliwę, ocet balsamiczny, musztardę i po szczypcie soli i pieprzu. Możecie też dodać łyżeczkę miodu lub syropu z agawy, jeśli lubicie, my chciałyśmy mieć bardziej wytrawny sos.
Mieszamy wszystkie składniki i polewamy sosem.




Tarta ze śliwkami i imbirem - wegańska !

Jako, że mamy już jesień, a jesień to śliwki, więc chciałybyśmy zaproponować Wam przepis na wegańską tartę ze śliwkami. A więc oto składniki, których potrzebujemy:

Spód:
  • 190 g mąki
  • 165 g brązowego cukru 
  • 160 g drobnych płatków owsianych
  • 120 g oleju
  • 3/4 łyżeczki soli 
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1 łyżeczka świeżo utartego imbiru
  • paczka płatków migdałowych

Nadzienie:
  • 1 kg śliwek
  • sporo( na pewno kawałek z 5 cm) świeżego imbiru, utartego na drobnej tarce
  • olej do smażenia
  •  cukier brązowy/ksylitol/ syrop z agawy do smaku (my dałyśmy cukier ) 

 

Inspiracją był ten oto przepis ze strony Vege z miłością
A więc na początek mieszamy w misce wszystkie składniki ciasta i wykładamy nimi formę do pieczenia tarty. Przykrywamy folią aluminiową i pieczemy około 15 minut w temperaturze 180 stopni. Piekarnik nagrzewamy wcześniej. Jakieś 5-7 minut przed końcem zdejmujemy folię, aby ciasto nam się zarumieniło.
W międzyczasie myjemy i wypestkowujemy śliwki. Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy razem z cukrem i imbirem do czasu aż będą miękkie, ale nie rozpadające się.
Na suchej patelni prażymy płatki migdałowe.
Na upieczony spód wykładamy śliwki i posypujemy płatkami migdałowymi:) Koniec:)


poniedziałek, 29 września 2014

Tusze do rzęs

Nie wiem jak dla Was, ale wg nas tusz do rzęs to najważniejszy kosmetyk (przynajmniej dla M., A. ma kilka innych typów, którymi zapewne się z Wami podzieli pewnego dnia). Zazwyczaj obie używamy klasycznych, czarnych tuszy, ale ostatnio dokonałyśmy ciekawych odkryć. Otóż kolorowe tusze wyglądają naprawdę fajnie:)! I rzeczywiście mają intensywne odcienie. Z czystym sumieniem polecamy Wam dwa cenowo całkiem przyzwoite. Bo, nasze doświadczenia są takie, że te "drogie" tusze owszem, wyglądają fantastycznie, ale te tańsze to tak jakby ktoś miał ogromny problem z pokryciem swych rzęs pożądanym kolorem. Ale są dwa, którym możecie zaufać:) i niestety, dzielimy się tymi odkryciami bezinteresownie, nikt nam za reklamę nie płaci... Ech....


Volume Glamour Max Holidays Mascaras  -  rzęsy wyglądają naprawdę dobrze, są rozdzielone i długie, efekt utrzymuje się spokojnie cały dzień.

The Colossal Volum' Express Mascara, Color Shock- ja mam turkusowy, A. ma fioletowy, obie jesteśmy zadowolone.



Makaron, ziemniaki... kto by się spodziewał?

Czy jedliście kiedyś makaron z ziemniakami? Jeśli nie, to jedzcie koniecznie!
 
 
Przepis jest mocno inspirowany książką Joli Słomy & Mirosława Trymbulaka (to  tacy ciekawi ludzie:)!) "Ubrać duszę". Jak tylko zobaczyłam ten przepis, to wiedziałam, że będzie czad, ale aż takiego się nie spodziewałam:), od kilku lat robię go bardzo, bardzo często!
Więc przygotujcie sobie takie oto wykwintne składniki:
  • ok. 1 kg ziemniaków, obranych, raczej drobno pokrojonych i ugotowanych;
  • suszone pomidory (sporo, cały słoik), drobno posiekane;
  • sos sojowy;
  • przyprawy: ostra papryka, sól. pieprz, curry, garam masala;
  • natka pietruszki: duuuuuużo;
  • woda lub bulion;
  • oliwa;
  • makaron, my jedliśmy Spatzle - uwaga, dla wegan, zawiera jajka. Moim zdaniem smakuje dobrze z każdym rodzajem kluchów, w oryginale ze spaghetti.
 
 
Przygotowanie jest proste i na pewno niepracochłonne, znakomite danie dla nas, prawda:)?
Rozgrzewamy oliwę i wrzucamy przyprawy, naprawdę dużo i konkretnie, dorzucamy ziemniaki i pomidory. Dolewamy sos sojowy i gorącą wodę lub, jak ktoś ma chęć i czas bulion (oby nie z kostki!!!!), ale wg nas lepiej sprawdza się woda, znacznie lepiej czuć smaki i przyprawy. Dusimy  i dusimy, aż ziemniaki się rozpadną i osiągną konsystencję sosu. Wiemy, że trudno w to uwierzyć, ale właśnie tak się stanie. Doprawcie do smaku, wymieszajcie z makaronem, posypcie natką i już :).
 

 

sobota, 20 września 2014

Czasem warto się przełamać...

Świat jest pełen ograniczeń, ale ile z nich sami sobie dostarczamy? Temat jest mi szczególnie bliski od kilku tygodni. Otóż postanowiłam nauczyć się jeździć na deskorolce. Niby nic wyjątkowego, ale po przekroczeniu pewnych granic wiekowych, takie decyzje nabierają trochę innego znaczenia... Może nie dla wszystkich, ale dla części, w której znalazłam się ja - na pewno.
A więc kupiłam deskorolkę. Nie było to takie hop siup, gdyż mój szanowny małżonek wyraził się mocno niepochlebnie o takim pomyśle "po co? gdzie będziesz jeździła? w tym wieku?" Cała masa pytań, na które nie mam odpowiedzi. Po co? Dla frajdy! Gdzie? Tam, gdzie wszyscy.... Chodniki, parki.... W tym wieku? Hmmm.... No w tym, raczej w innym już nie będę ;)
Kiedy pokonałam pierwszą przeszkodę natrafiłam na kolejną. Trudniejszą. Siebie samą i swoje przekonania odnośnie tego co wypada/ nie wypada, co ludzie powiedzą, o czym to może świadczyć... Całe to bla bla bla, przed którym staram się uciekać, a które daje o sobie znać w tak nieoczekiwanych momentach. Bo co tak naprawdę wypada?
Wypada jeździć rowerem, trenować triathlon i biegać. Najlepiej maratony. Wypada jeździć wypasioną furą i nosić garnitur. Słuchać muzyki adekwatnej do wieku. Tylko co to znaczy? W sumie to nie wiadomo, ponieważ dla każdego to może być coś zupełnie innego, ale jednak się tego boimy. Ja boję się, że usłyszę "w tym wieku na deskorolce". Pewnie, że mogę usłyszeć tylko czemu mnie to obchodzi choć nie powinno. Dużo o tym myślałam i zaczęłam jeździć. Idzie mi dość średnio, ale sprawia mi to dużo przyjemności. Z niewiadomych przyczyn takiej frajdy dostarczają mi wszelkie deski. Jest to po prostu mega przyjemne :) mam nadzieję, że z czasem przestanę czuć niepewność i obawę przed oceną i że zrobię swoje pierwsze ollie :) Wiem, że tylko ja sama mogę to zmienić i mieć w nosie to czy komuś się to podoba czy nie. Tego życzę sobie i wszystkim, którzy mają takie rozterki. Jednak bardzo się cieszę, że mam deskorolkę. Pewnie, że mogłam zacząć wcześniej, ale nie zaczęłam. Mogę zrobić to teraz albo nigdy. Wybieram teraz:)


sobota, 6 września 2014

MoreLOVE bellini na zakończenie lata...

Proponujemy Wam chwytanie ostatnich letnich promyków słońca w morelowym bellini w dłoni :)




Składniki:
  • butelka prosecco - dobrze schłodzonego
  •  morelki około 1 kg
  • cukier puder do smaku
  • mięta do dekoracji

Przygotowanie:

Składniki chłodzimy w lodówce. Owoce blendujemy na mus. Dodajemy wino w proporcji 1:1. Jeśli jest zbyt kwaśne dosładzamy cukrem pudrem i jeszcze chwilę blendujemy. I koniec. 


Wypijamy szybciutko :)

piątek, 5 września 2014

O trudnych powrotach....

To będzie raczej tylko mój post (A.), gdyż M. ma zapewne ciut inaczej... Miałam napisać o czymś innym, ale w głowie aktualny jest ten temat. Rety, jak ja nie lubię wracać z wakacji. Zastanawiam się czy ten stan jest naturalny dla każdego albo co najmniej dla większości ludzkiej populacji. Nie mam pojęcia. Nigdy nie pokusiłam się też, aby się tego dowiedzieć, ale ja na pewno tak mam. Nie wiem z czego to wynika, ponieważ lubię swoją pracę, ale chyba jeszcze bardziej lubię być na wakacjach, gdzie czas jakoś lepiej mija. Lubię stan nic nie muszenia, błogiego lenistwa i w ogóle. I skąd bym nie wracała to odczuwam silny opór przed wstawanie skoro świt i pędzeniem do pracy. Popadam w jakąś melancholię, która nie prowadzi do żadnych konstruktywnych wniosków czy spostrzeżeń. Nie mam energii, powłóczę nogami...eh... Zastanawiam się, czy można żyć w taki sposób żeby każdy dzień był jak wakacje. I jak to osiągnąć?!? Czy jest jakaś recepta, aby wracać z urlopu wypoczętym (to umiem:)), ale też z wielkim zapałem do pracy i aby wyzbyć się tęsknoty za bliskością morza, której nie mamy na codzień? 


Jeśli udało Wam się osiągnąć taki stan to bardzo proszę o pomoc :)


Czyż nie jest to lepszy świat :D?


środa, 3 września 2014

Prosty makaron z kurkami...

Radzimy wykorzystać sezon na kurki i przygotować prosty, acz pyszny makaron z kurkami....


 

Składniki (na 4 porcje):
  • 2 opakowania kurek po 250 g
  • masło - duża łycha
  • oliwa - też łycha
  • 250 g mascarpone
  • 50 g parmezanu lub wedle uznania
  • białe wino - pół szklanki
  • 3 szalotki
  • ząbek czosnku
  • pęczek natki pietruszki
  • paczka makaronu 500 g - choć polecamy świeży
  • sól i pieprz do smaku


Przygotowanie:

Siekamy szalotki i podsmażamy na maśle z oliwą, chwilę później dodajemy czosnek, pilnując aby się nie spalił. Dodajemy kurki, podlewamy winem i czekamy aż odparuje. Doprawiamy solą i pieprzem. Dorzucamy mascarpone do kurek, mieszamy. Na sam koniec sprawdzamy smak i solimy/pieprzymy do smaku. Mieszamy z makaronem na patelni.


Na talerzu posypujemy parmezanem i natką do woli!
 
 
 
 

Jubileusz...

Jesteśmy z Wami już rok, a ponieważ jest Was więcej i więcej każdego dnia postanowiłyśmy uczcić nasze wspólne blogowe życie.
 
 
Tym bardziej, że znowu jesteśmy na naszym ulubionym campingu, na którym powstał pierwszy wpis. Czas spędzamy na surfowania (A.) i izolowanym się w sferach psychicznych ( M).
 
 
Tym razem mniej gotujemy, ale za to możemy przedstawić Wam ranking nadmorskich pizzerii. Mamy też refleksję, że na Helu i okolicach ciężko żyje się osobom wege, a weganie są bez szans. Oferta większości knajp to ryby, naleśniki, polish pierogies i pizza. Ciekawym zjawiskiem kulinarnym jest też sałatka grecka, której podstawowym składnikiem jest kapusta pekińska.
 
 
Odwiedziłyśmy helskie fokarium, gdzie poznałyśmy fantastyczne i tłusciutkie foczki. Okazało się, że są bardzo mądre, reagują na imię i komendy... I przeuroczo turlają się do wody.
 
 
Rok upłynął nam pracowicie na rozwoju i zawodowym, a tegoroczne wakacje obfitowały w wiele ciekawych koncertów. M. nadal nie zrobiła żadnych przetworów, a A. tak, za to M. aktywnie ćwiczy jogę, a A. obiecała uczynić to po powrocie z Helu, aby uzyskać kontakt ze swoim sztywnym ciałem. Odkryłyśmy nowe pasje - wakeboarding (A.) i powroty do starych - joga (M). Z utęsknieniem czekamy na pierwszy komentarz na naszym blogu:)
 
 
A już niedługo kolejne Polish Surfing Challenge , tym razem niestety bez nas... Oczywiście w roli obserwatorek ;)
 










 

poniedziałek, 28 lipca 2014

Malinowa lemoniada...

Na taki upał jak teraz dobrze robi malinowa lemoniada. Maliny to moje ulubione owoce, więc najchętniej dodawałabym je wszędzie:)



Składniki (na litr lemoniady):
  • 1/2 koszyczka malin
  • 2-3 łyżki cukru trzcinowego
  • sok wyciśnięty z 1 cytryny
  • garść listków mięty
  • woda

Przygotowanie:
Połowę malin wrzucamy do naczynia, w którym będziemy podawali lemoniadę, pozostałe ucieramy z cukrem w oddzielnym kubeczku. Następnie dolewamy trochę wody i mieszamy do czasu całkowitego rozpuszczenia się cukru. Do karafki/dzbanka przelewamy powstały mus, dodajemy sok z cytryny oraz miętę i zalewamy wodą. I gotowe :)
 

Dzień siódmy - ostatniii....

Dziś ostatni dzień naszego detoksu... Na śniadanko mieliśmy sok z kapusty i jabłek oraz niesamowicie dobrą sałatkę ze szpinaku i migdałów. Dressing był wyjątkowy!!! To chyba najlepsza sałatka z całego menu. 
Obiad również był dobry: kasza jaglana z kiszonymi ogórkami i ziołami z surówką z kiszonej kapusty. Bardzo lubię wszelkiego rodzaju kiszonki, więc obiad bardzo przypadł mi do gustu. Myślę, że byłby idealnym rozwiązaniem na dzień po dniu, kiedy przesadzimy z ilością spożytego alkoholu;)


Zwieńczeniem obiadu były pieczone gruszki z kremem z siemienia lnianego. Smaczne, choć żałowałam, że nie zrobiłam wersji z brzoskwiniami.
A cały detoks zakończyła zupa z pieczonej papryki i dyni. Bardzo sycąca i ciężko było ją zjeść w tak upalny dzień.
I tym samym kończymy detoks. Wytrzymaliśmy:) Juhu!

Dzień szósty albo raczej przedostatni....

Dzisiejszy detoksowy dzień rozpoczęliśmy zielonym shake'iem z jarmużu i przepyszną sałatką z quiona i awokado. Bardzo smaczne i energetyczne.
Właśnie jestem w trakcie spożywania obiadu: sałatki z pieczonymi ziemniaczkami i czarnej soczewicy. Sałatka jest polana sosem winegret na bazie octu balsamicznego, którego bardzo, ale to bardzo mi brakowało:) Jak tylko zjem to zrobię krem czekoladowy z malinami, który jest na deser....

Deser był przepyszny, karob to co prawda nie czekolada, ale chociaż wyglądem przypomina;) Deser był bardzo smaczny, natomiast kalafiorowa zupa nie smakowała mi w ogóle. Prawdę mówiąc prawie jej nie zjadłam. Dla mnie była zupełnie pozbawiona smaku, natomiast R. smakowała bardzo.

piątek, 25 lipca 2014

Dzień piąty....Kryzysowy...

Tak, to był zdecydowanie kryzysowy dzień....Uratowała go tylko zupa;)
A więc tak: na śniadanie był shake z natki pietruszki i pomarańczy i niestety nie do końca mi smakował, chyba ze względu na zbyt dużą zawartość natki i miąższ pomarańczy, przez co koktajl był gęsty... ale za to tajska sałatka z tofu okazała się miłym zaskoczeniem.
Jak dzień wcześniej, spakowałam się i udałam się do pracy. Padało, a wiec chciało mi się cholernie spać. Dopiero po 3 godzinach pracy udało mi się zaparzyć yerbę i w sumie postawiła mnie na nogi. Pierwsza, druga, trzecia....I tak pracowałam do wymuszonej przerwy obiadowej podczas, której wcisnęłam w siebie warzywny stir-fry z makaronem sojowym, surówkę z czerwonej kapusty i dynię w mleku kokosowym. Było tego tak dużo, że prawie pękłam, ale dałam radę! Ba!


To był długo dzień, wróciłam przed 22 i czekała na mnie pyszna tajska zupka z cukinią. Mmmm...

Dzień czwarty...

Dzisiejszy poranek zaczął się standardowo: sok z cytryny + rewelacyjny shake z pomarańczy, jabłek i nazbieranych dzień wcześniej liści pokrzywy + sałata z pomidorów i awokado. Wszystko tak jak co dzień z tą drobną różnicą, że dziś musiałam iść rano do pracy, a wcześniej chodziłam tylko na kilka godzin... i to spore utrudnienie. Spakowałam przygotowany obiadek do wielgachnej torby, zarzuciłam ją na garba i pobiegłam do pracy.
Wbrew obawom nie było źle. W pośpiechu zjadłam obiad: dynię z gomasio, tajską surówkę z ogórka i przepyszny krem bananowy. Obiad była sycący i dostarczył mi energii na calusieńki dzień pracy. Czułam się inaczej niż zazwyczaj, kiedy to pochłaniam bułkę z jakimś smarowidłem, w pośpiechu, nie czując smaku tego co wkładam do ust. Złoszczę się na siebie, że tak robię, a jednak nic z tym nie robię. Taki detoks pokazuje jakie mamy nawyki żywieniowe, a moje są po prostu fatalne. Nie dość, że nie jadam śniadań. Co ciekawe, głosiłam teorię, że po zjedzonym śniadaniu źle się czuję, a jak pokazuje tych kilka dni - to nieprawda. Czuję się bardzo dobrze, mam więcej energii, nie burczy mi w brzuchu. Po drugie zaczynam dzień od zalania żołądka kawą, która ma mnie obudzić. I faktycznie, budzi, ale na chwilę. No i wypiłam ją tak szybko, że brakuje czasu na poczucie jej smaku. Po trzecie, obiadów też nie jadam. Zapycham się bułkami i tak naprawdę ciągle odczuwam głód. Na początku bałam się, że będę głodna na tym detoksie, a tak naprawdę dawno nie czułam się tak najedzona. Dania są zbilansowane, jest ich dużo i są bardzo smaczne.



A po powrocie przygotowaliśmy przepyszną zupę pomidorową. Naprawdę przepyszną:) i oczywiście zabraliśmy się za obiad na jutro;)

Dzień trzeci...

Dzisiejszy poranek, oczywiście zaraz po śniadaniu ( koktajl z kiwi i sałata z grillowaną papryką) rozpoczęłam od wyprawy do lasu w celu nazbierania młodych pokrzyw, aby przygotować z nich koktajl w dniu kolejnym. Trochę się popatrzyłam, ale pomimo tego było to bardzo przyjemne doświadczenie. Jeszcze nie było upału, ale już ciepło i rosa.... miło :) potem pojechałam na zakupy z długą listą warzyw na kolejne dni.
Dzień upłynął dość szybko, ponieważ miałam zaplanowane coś na co bardzo długo czekałam, więc koło godziny 12 zjadłam przepyszne tadżin z warzywkami. Przygotowuje się go w takich "papilotach" z papieru do pieczenia.


 Niezwykłe połączenie smaków: słodkiej marchewki, papryki, pietruszki i śliwek z wytrawnymi, zielonymi oliwkami. i to wszystko połączone oliwą z cynamonem, imbirem, szafranem... posłodzone syropem z agawy.  Naprawdę pychota! Do tego surówka z marchewki i galaretka owocowa z malinami i jagodami na bazie z soku jabłkowego... Taki detoks to ja rozumiem.

 

Do kolacji czas szybko zleciał i przyszła pora na zupkę!

środa, 23 lipca 2014

Dzień drugi...

Dziś była pobudka o 5, aby zdążyć z przygotowaniem detoksowego śniadania ;) Najpierw wyciskanie soku z cytryny i wypicie migusiem, bo mało czasu, a dużo do zrobienia. Koktajl malinowo-pomarańczowy (PYCHA!) i sałata z pieczonym burakiem. I można zacząć dzień.
Dziś kryzys kawowy zaprowadził mnie do sklepu z yerba mate, którą polecił mi P. I chyba dzięki niej przeżyłam ten dzień. Okazała się całkiem smaczna, trochę trawiasta, ale na pewno mocno energetyczna. To niewątpliwie kolejny plus detoksu, ponieważ tak pewnie nie zdecydowałabym się na odstawienie słodkiej kawusi.
Na obiad zjedliśmy warzywa z surówką z kapusty kiszonej i deserem w postaci pieczonych z cynamonem jabłek. Małym rozczarowaniem okazała się kolacja, na którą zjedliśmy zupę warzywną. Niestety nie jestem fanką rosołopodobnych oktaw, więc pewnie z tego powodu nie rozsmakowalam się w tejże zupce. Generalnie jedzonko jest bardzo dobre, tylko przygotowanie dość czasochłonne.... Ciężko pogodzić z życiem codziennym.

Z Karoliną na detoksie....

Kilka miesięcy temu znalazłam u M. książkę pod tytułem: "Karolina na detoksie". Zachęcona entuzjazmem M. oraz faktem, iż współautorem jest Maciej Szaciłło, którego pomysły kulinarne bardzo cenę, zakupiłam ją i ja. I tak od paru dobrych miesięcy zbierałam się w sobie, aby przejść 7 - dniowy detoks oparty na diecie wegańskiej. Z menu wykluczamy używki, słodkości, kawę i wiele dobrych, ale niekoniecznie zdrowych niezbędników dnia codziennego... W zasadzie wykluczamy wszystko, co nie jest zawarte w przygotowanym jadłospisie. 
Po dniu pierwszym muszę powiedzieć, ze nie ma lekko... Przez cały dzień chodziłam półprzytomna z powodu braku kawy.  Kawa to jedno, ale ciasteczko czy jakaś czekoladka, eh.
Trzeba jednak przyznać, że te dania są bardzo smaczne. Na śniadanie koktajl owocowo-warzywny (dziś był bananowo-szpinakowy!), który poprzedzamy wypiciem ciepłej (niestety! ) wody z wyciśniętym sokiem z cytryny. No i jeszcze sałatka. Na obiad warzywka z sałatką. Przyznam szczerze, ze najlepsza okazała się kolacja: zupa brokułowa i rewelacyjny mus jabłkowo-gruszkowy z owocami goji.
Czułam się zmęczona, chyba najbardziej brakiem kawy. A było napisane żeby odstawić tydzień przed, ale jak widać nie posłuchałam. Za to R. cierpiał katusze. Poty i bóle głowy. Musi mieć bardzo dużo toksyn ;)

niedziela, 6 kwietnia 2014

Prosty wiosenny makaron ze szparagami...

Składniki:
  • 250 ml śmietanki kremówki
  • pół pęczka zielonych szparagów
  • 20 pomidorków koktajlowych
  • 2 - 3 szalotki
  • 2 ząbki czosnku
  • olej/oliwa do smażenia
  • sól, pieprz
  • świeża bazylia



 Przygotowanie:
Wiosna przyszła więc jedzmy wiosennie :)


To propozycja bardzo szybkiego obiadu. Kroimy szalotki w drobną kostkę i szliwimy na oleju, po kilku minutach dodajemy posiekany drobno czosnek i smażymy. Po chwili dodajemy śmietanę kremówkę i gotujemy na wolnym ogniu jakieś 7 minut. 
Obieramy szparagi, odcinamy zdrewniałe końcówki i kroimy na 1-2 cm kawałki. Na drugiej patelni rozgrzewamy olej i smażymy szparagi doprawiając solą i pieprzem. Jakieś 5 min.
Do sosu dodajemy pokrojone na połówki pomidorki koktajlowe. Doprawiamy solą i pieprzem  i wrzucamy szparagi. Na sam koniec dodajemy posiekane listki bazylii:) i koniec:) Smacznego!


Oczywiście podajemy z makaronem np. tagliatelle ;)

środa, 2 kwietnia 2014

W poszukiwaniu (straconego???) czasu....

Ehhh....a miało być tak pięknie... Wszelkie lankijskie postanowienia szlag trafił. Zostały strawione przez okrutną rzeczywistość. A tyle sobie napostanowiałam.i to zrobię i tamto. I nic z tego!!! Ale najgorzej, że miałam znalezc równowagę między życiem zawodowym i prywatnym. Chyba powinnam wyjechać na rok, aby utrwalić te pomysły ;) roczne wakacje, czemu nie?
A z równowagą to wyszło tak, a raczej nie wyszło tak: pracuję przez 6 dni w tygodniu i powrót o 20 do domu traktuję jak coś wyjątkowo fajnego. Ostatnio mówię do R., że dziś bedzie fajny dzien, ponieważ będę w domu wcześnie. R. się pyta: a to o której? A ja z dumą odpowiadam, że o 20.... I wtedy usłyszałam ten żałosny komunikat.... Eh, naprawdę nie tak chcę życ. Kocham swoją pracę, ale nie tylko ją. I żeby ilość czasu spędzonego w pracy przekładała się na jakość, a niestety tak nie jest... Ciągle coś zapomniane i niedoczytane. I idąc za tymi myślami oraz faktem, iż w piątek skończyłam pracę po 22, postanowiłam zrezygnować z jednego miejsca pracy... Boję się tego, oczywiście, ale bardzo chcę mieć choc trochę wolnego czasu. Tym bardziej, że przyszła wiosna :)

poniedziałek, 10 marca 2014

Bridget Jones, o nie!

Musze Was ostrzec, niestety... Rzadko zdarza mi się tak jednoznacznie i z pełnym przekonaniem pozbawiać kogoś przyjemności przeczytania jakiegoś utworu literackiego, ale tym razem to uczynię. NIE kupujcie, nie czytajcie! Ech, ja się dałam nabrać, pewnie sentyment, sympatia i wiara w człowieka- że nie jest w stanie napisać czegoś aż tak złego (otóż jest!), naiwność i pewnie jeszcze kilka rzeczy spowodowały u mnie to, że w bez zastanowienia chwyciłam książkę i rączym kłusem ruszyłam w kierunku kasy(skłamałam:), jeszcze kupiłam 5 serię "Przyjaciół"- lubicie?!), no i nigdy nie poruszam się kłusem, zazwyczaj przechadzam się dostojnie między półkami i nabywam tylko to, co jest mi niezbędne, hahaha:).
Po krótce: powtarzalna fabuła, przecież od razu wiadomo, z kim naprawdę nasza słodka (pfuj!)Brigdet się zwiąże,  naprawdę bełkotliwa narracja (nawet jednostki alko nie są w stanie tego wytłumaczyć) i jednak to, co jest czasami pełne uroku i beztroski, staje się potwornie męczące i nużące, gdy jest powtarza się CIĄGLE i CIĄGLE, a nie tylko czasami...Omijajcie szerokim łukiem!
A dla odmiany, jeżeli nie oglądaliście serialu "The Killing"- ja tylko ze dwa, trzy pierwsze odcinki, bardzo mi się podobały! Pod wpływem niewytłumaczalnego (tym razem impulsu), kupiłam potwornej grubości księgę, ponad 700 stron. Przez cały ostatni tydzień jeździłam środkami komunikacji miejskiej na szkolenia (po szkoleniach łaziłam po Warszawie, spotykałam się z koleżankami, słowem: przemieszczałam się), a wszystko to z moimi Dochodzeniem, nie byłam w stanie się oderwać! A do domu wracałam, autobusem zamiast pociągiem- bo jechał dłużej:)!
Dziś przeczytałam jeszcze dzieło z kategorii: praca. "Terapia ręki", ale to już dla pasjonatów raczej:), Ale jeśli ktoś życzyłby sobie podyskutować o tej książce, to ja bardzo chętnie:)

piątek, 21 lutego 2014

Niezbyt optymistycznie....

Pojechałam dziś do marketu i wyjeżdżając z parkingu skręciłam w lewo... słyszę przeraźliwy dźwięk klaksonu za sobą. Byłam pewna, że nikogo nie widziałam, ale moja wina, pewnie wymusiłam pierwszeństwo. Patrzę w lusterko i widzę pędzące auto, za kierownicą natapirowana blond pani. Mknie i znowu trąbi na na mnie. Musiałam ją mocno wkurzyć. Włączyłam awaryjne przepraszając, ale ciśnienie skoczyło mi chyba do 200 i do tej pory mnie trzyma... OK, źle zrobiłam, ale czy to powód aby kogoś ścigać i trąbić. Słyszałam w swoim życiu wiele historii na ten temat. Za kolegą np. jeździł przez dwie godziny po Warszawie pewien znany bokser za to, że nie pozwolił mu wjechać poza kolejką. Znacie ten przypadek. Korek na godzinę, a na kończącym się pasie masa zaskoczonych kierowców, którzy jadą tą drogą po raz pierwszy i nie wiedzą, że pas się zaraz skończy. Jedni stoją w kolejce, innych nie obowiązuje. W takich sytuacjach przypomina mi się scena z filmu "Falling down", gdzie Douglas skacze po samochodach z kijem baseballowym. Ciekawe czy blond pani też by mnie tak potraktowała...
Eh, ale żeby tego było mało to pojechałam do kolejnego marketu po paprykę. I patrzę na ludzi. Nikt się nie uśmiecha. Ludzie mają zacięte miny, patrzą się w podłogę. Czy to zależy od długości i szerokości geograficznej? Żyjemy w kraju, w którym o człowieku, który uśmiechnie się do nieznajomego myśli się: "wariat albo zboczeniec". Nie ma we mnie zgody na taką rzeczywistość. Wiem, że to oklepane bzdury, ale naprawdę wierzę w to, że uśmiech, nastawienie do życia, radość dużo zmieniają. I w nas i w otoczeniu. Więc czemu większość ma taki dupościsk? Czemu wszyscy są tacy poważni? Mają poważne prace, obowiązkowo z tytułem mgr przed nazwiskiem (oczywiście potwierdzam tę regułę:/) i wyglądają poważnie (Powagi dodaje szara garsonka i buty na słupku no i oczywiście właściwa mina. Uśmiech surowo zabroniony, lepsza opcja buzia w ciup!). I w ten sposób tworzymy szare, smutne społeczeństwo. Człowiek żyjący, choć odrobinę inaczej. I nie mówię tu o jakieś wymyślnej ekstrawagancji lecz lekkim odchyleniu od powszechnej normy (Odchyleniem od normy jest np. tiszert w pracy. Do pracy nosimy się SCHLUDNIE i ELEGANCKO. Tiszert się tu nie mieści, o nie!) zyskuje miano dziwaka. Jakież to smutne... I na tym chyba zakończę swoje rozważania frustrata.... Uśmiechu na co dzień!

Swoją drogą, ciekawa jestem czy są badania, które pokazują, w którym kraju ludzie uśmiechają się najrzadziej. Poszukam :)

sobota, 8 lutego 2014

O pewnej książce.

Istnieje sobie taka książeczka kulinarna: mała i niepozorna. Nie napisał jej żaden celebryta, juror ani bloger (chyba:)). I ma chyba z 10, 15 lat? Pamiętam, że nabyłam ją w Auchan, pod wpływem jakiegoś niewytłumaczalnego impulsu, jak większość zakupów, które czynię;). Mój egzemplarz jest zniszczony, porwany, rozpadający się wręcz. A dlaczego?! Gdyż wszystko, ale to wszystko, co wykonuję wg przepisu  z owej magicznej książeczki się udaje, juhu:)!






Są tam przepisy wegetariańskie (jak sam tytuł wskazuje), ale bez problemu robię z nich wegańskie. Dziś przepiszę dla Was przepis na doskonały pasztet z soczewicy, trochę zmodyfikowany. Naprawdę zawsze, choćbyście nie wiem jak się starali, to się pasztecik uda:)i generalnie wszystkim smakuje. Jest mega łatwy do wykonania i chyba nie potrzeba wielkich nakładów finansowych aby go przygotować, a efekt WOW:)
Więc tak:), przygotujcie sobie:

  • opakowanie czerwonej soczewicy;
  • cebulkę lub dwie;
  • marchewkę lub dwie;
  • porządny pęczek natki;
  • ze dwa ząbki czosnku;
  • pewnie ok. pół litra wywaru z warzyw lub wody;
  • przyprawy: curry, pieprz, sól, ostra papryka, garam masala
  • mleko roślinne (ja preferuję sojowe, pewnie ryżowe się nada, ale już z migdałowym bym nie zaryzykowała), kilka łyżek;
  • opcjonalnie podprażone pestki słonecznika.
No i blender oraz blaszkę do pieczenia. Ja mam silikonową keksówkę, więc niczym nie smaruję, jak nie posiadacie takowej, to posiadaną blaszkę metalową warto nasmarować jakimś roślinnym tłuszczem.
Wykonanie jest proste, łatwe i raczej przyjemne, no chyba, że nienawidzicie gotowania tak w ogóle i z zasady:). Otóż: obieracie warzywa: cebulkę, marcheweczkę  i czsneczek.  Jak obierzecie to kroicie, dobra wiadomość: nie musi być drobno, bo blender zrobi najgorszą robotę za nas, ha:). Podsmażacie warzywa na oleju (jak ktoś uważa, że może, to i na oliwie da radę, ale mnie się zdaje, że na oliwie się nie smaży)i dodajcie przyprawy. I tu, choćbym nie wiem, jak się starała, nie podam Wam proporcji. Wszystkiego, (poza solą, jeśli potem macie zamiar użyć wywaru), spooooro, bo soczewica "wchłania" przyprawy. Dalej, jak się wszystko podsmaży, dodajcie soczewicę. Po jakimś czasie dodać należy wywar lub wodę. Przykryć i zostawić na średnim ogniu. Soczewica będzie wchłaniać płyn, a my czytamy książki, zmywamy (hehe), bawimy się z dziećmi. Gdy już wszystko zostanie przez soczewicę wchłonięte, wlejcie trochę mleka (2- 5 łyżek lub więcej, obserwujecie swoją soczewicę) i blenderujcie, dopóki konsystencja nie będzie gładka. Potem tylko wystarczy posiekać natkę i dorzucić, a jak macie chęć to sypnijcie jeszcze słonecznika, a co! Spróbujcie, doprawcie i do piekarnika, 30 minut w 180 stopniach powinno starczyć. O i już! Moim zdaniem pasuje świetnie o z ogórkiem kiszonym.

 

niedziela, 2 lutego 2014

O rozśpiewanym wieczorze....

Wczorajszy dzien był bardzo udany. Zaliczyliśmy dwie sesje w oceanie. Woda jak marzenie, cieplutka i błękitna. Fale równe i silne, nie musisz szczegolnie się starać, aby ją złapać. Jest twoja :) i chyba pierwszy raz w życiu zrobiłam jakiś postęp. Zaczęłam pływać w pozycji stojącej, a nie jak dotychczas: rozpłaszczona na desce i trzymająca się jej kurczowo ;)
Potem pyszniutko obiad. Dziś były pieczone ziemniaczki: jedne z imbirem i czosnkiem, a drugie w ziarenkach musztardowych i kuminie. Do tego sałatki i świeży sok z limonki. Ah...
A wieczorem.... Wieczorem to dopiero się działo. Dziś wprowadzili się do nas Rosjanie i zaraz po kolacji spotkaliśmy się przy jednym stole: 2 Rosjan, Francuzka, 2 Polaków, Izraelczyk i 3 Lanijczyków. Mieszanka językowa, że hej. Raja raczył nas arakiem. Wszyscy rozmawiali, było gwarno i wesoło. Okazało się, że Wadim, mieszkający w Izraelu, urodził się na Ukrainie i swietnie gada po rosyjsku, więc dogadywał się z chłopakami. My straciliśmy tez co nieco swobody;) Wiadomo, cholera wie, a może coś rozumieją;)
No a pózniej nastąpił moment kulminacyjny. Na prośbę Rosjan, Raja zaczął śpiewać lankijskie piosenki... Wow!!! Śpiewał z zamkniętymi oczami, wystukując rytm palcami o stół... Pozostali akompaniowali jak mogli: klaskając, uderzając dłońmi o krzesła, nucąc, czy uderzając nożem o szklaną butelkę...R. , który niewątpliwie talent muzyczny posiada, miał trudność w powtórzeniu melodii. Na początku miał wręcz podejrzenia, że Raja jednak talentu nie posiada i zwyczajnie fałszuje, jednak kiedy przyłączył się do Niego bratanek i obaj śpiewali tak samo, stwierdził, że to chyba tak być jednak musi. Melodia strasznie połamana, zupełnie nie podobna do tych, które słyszymy na codzień. I tak nam minął wieczór... Na śpiewie i tańcu:) a co! Tylko w takich miejscach możesz czegoś takiego doświadczyć :) jak powiedział Goethe: “Gdzie słyszysz śpiew, tam wejdź, tam dobre serce mają. Źli ludzie, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają”. 

O Raja's Guest Home...

I stało się:) przenieśliśmy się do Raja's Guest Home. Muszę o tym napisać, ponieważ to miejsce niezwykle. Nie wiem czy uda mi się oddać klimat tego miejsca, w którym spotyka się tylu obcych ludzi, w którym z głośników śpiewa Robert Nesta Marley, a na wielkim tarasie ludzie siedzą, czytają, popijają arak, którym ochoczo częstuje gospodarz, w którym słychać rożne języki świata, a ludzie komunikują się angielskim i wymachiwaniem rąk.... To miejsce, w którym czujesz się... No właśnie! Jak w domu! Przede wszystkim swobodnie i dobrze. Nie wiem jak to się dzieje, ale gdzie byśmy nie byli to zawsze odnajdziemy takie miejsce... Miejsce stworzone przez niezwykłego człowieka, a w tym przypadku - nawet dwóch: Raja i Randi prowadzą to miejsce razem od przeszło 30 lat... Obaj uśmiechnięci i radośni... Kochający życie, ludzi i inne dobra, nad którymi teraz nie będę się rozpisywała...;)



Jeden animator Twojego wolnego czasu, który podzieli się z Tobą swoim życiem, pokaże wszystko co warto zobaczyć. Drugi zaopiekuje się Tobą i ugotuje Ci wszystko na co tylko masz ochotę. Codziennie wracamy z targu z jakimś newsem: Raja, widzieliśmy dziś na targu kwiat bananowca, ugotujesz nam to? Raja, a co to jest wood aple? I zaraz pijemy pyszny, świeży sok z tego dziwoląga:)
Ani trochę nie przesadzam... Tu naprawdę jest cudownie! Atmosfera jest przyjazna, nie ma luksusowych pomieszczeń, ale jest niesamowity klimat! Wnętrza są bardzo minimalistycznie, nie ma zbyt wielu przedmiotów, a te które są nieszczególnie do siebie pasują, ale razem tworzą pewną wiarygodną całość. Guest Home był odbudowywany przez kilka lat, ponieważ został doszczętnie zniszczony przez tsunami. Wszystko zrobili swoimi rękoma Raja i Randi. Włożyli w to miejsce swoje serca i jak sami mówią, jest to całe ich życie. 
To naprawdę piękne miejsce, w którym hasło do wifi brzmi: HAPPY DAY :)