poniedziałek, 23 grudnia 2013

Nie obchodzę świąt. Po prostu!



Zazwyczaj pada wtedy pytanie lub seria pytań, którym towarzyszą zniesmaczona mina, wielkie znaki zapytania w oczach pytającego i kompletny brak zrozumienia lub choćby próby zrozumienia: "Ale jak to, ale choinkę masz? Prezenty sobie dajecie?". Otóż nie! Następnie Ci bardziej zaangażowani brną w temat, próbując mi tłumaczyć: "Ja też do kościoła nie chodzę, ale do stołu usiąść trzeba! To taka tradycja." Otóż nie! "To co robicie?" Żyjemy normalnie: spędzamy czas, bawimy się z dzieckiem, czytamy, chodzimy na spacery, nie wysypiamy się ;).
Pamiętam, że bardzo dużo zaczęłam o świętach i o tym, czy mam potrzebę obchodzenia, myśleć gdy pojawił się mój synek. Zastanawiałam się, jak chcę go wychowywać, co wg mnie ma wartość i jakie ważne rzeczy chciałabym mu przekazać/pokazać. I te kato tradycje nijak nie mieściły się w tym zbiorze. Przede wszystkim ważne dla mnie jest to, żeby Go nie okłamywać i nie stwarzać pozorów, iluzji. Żeby nauczyć go, że nie musi robić  różnych rzeczy, "bo tak wypada". A dla mnie, jako osoby niewierzącej te święta są właśnie jakąś totalną wydmuszką, wytworem, nieprawdą. Jeżeli chodzi o ich duchowy wymiar, który pewnie dla pewnej grupy osób istnieje: ja nie rozumiem tej symboliki, bardziej mnie ona śmieszy, a nigdy nie wzruszała. Nie potrafiłabym nawet wyjaśnić Mu o co chodzi, tak dalece jest mi to obcy temat, tak dla mnie daleki i nie mieszczący się w głowie, świadomości. Dlaczego akurat tego dnia ma przywdziać białą koszulę i spędzić wieczór przy stole jedząc i jedząc, i jedząc, potem wręczyć tudzież odebrać prezenty i znowu jeść. Dziś widziałam w TV fragment programu porannego i pewien Pan, który lubi wsadzać kij w mrowisko, pojechał do galerii handlowej i pytał ludzi o święta, np. takie kontrowersyjne, zupełnie zdawałoby się "nie na temat": "A gdzie w tym wszystkim Jezus" i zapytana Pani wybuchnęła śmiechem, śmiała się i śmiała, aż wydusiła z siebie: "Niech pan zapyta moją babcię...". Właśnie na kogoś takiego NIE chciałabym wychować swojego Syna, na hipokrytę.
Często słyszę, że to jest taki czas, który można spędzić z rodziną, taki czas bycia razem i miłości. Zawsze wtedy uderza mnie myśl, że marzę o rodzinie, która zawsze jest razem, zawsze ma dla siebie czas, zawsze okazuje sobie miłość. Póki co moje marzenie się spełnia. Nie potrzebuję martwego drzewa, "ustrojonego" w szkoło i papier, żeby w jego blasku okazać miłość mężowi czy synkowi, nie musze dawać im prezentów 24.12., bo daję bardzo często i bez okazji, nie potrzebuję piec pierniczków w grudniu, żeby poczuć świąteczna atmosferę, bo dziecko moje spędza czas ze mną kuchni każdego dnia, bo tak lubimy.
Obserwuję sobie po cichutku, ze swojego ateistycznego kącika, ludzi, w tym okołoświątecznym okresie i widzę jak wzrasta im poziom złości i agresji. Jak bardzo pobudzone stają się dzieci: czują napięcie rodziców, czekają na coś- nie wiedzą na co. W swojej pracy spotykam się z dużą ilością dzieci i rodziców. W grudniu mamy się zmęczone, blade, mniej zaangażowane w rozwiązywanie problemów swoich pociech, bo cóż tam autyzm czy upośledzenie przy konieczności ulepienia 100 pierogów!!!! I nie jest to taka zwykła złośliwość z mojej strony. Badać miałam małą dziewczynkę, podejrzewaną o któreś z ww zaburzeń, przyjechałam poza godzinami swojej pracy, żeby jak najprędzej całą procedurę zakończyć- a czy mama się pojawiła? "Nie, bo wie Pani, święta...tyle roboty...". Ech, smutne.
To co jeszcze mnie zawsze uderzało, to to, że ludzie tak naprawdę nie lubią tych świąt i przygotowań, i jeżdżenia po rodzinie. Zewsząd słyszę jęczenia, niechęć, opowieści jak nienawidzą kupowania prezentów, że tyle się trzeba "narobić", a nikt tego nie zje, że nie chce im się jechać tak daleko na wigilię, że nie zdążą posprzątać itp.
Jest jeszcze wymiar, nazwijmy go ekologiczny. Te biedne karpie, śledzie, kaczki, gęsi i choinki:(.
Trzy lata temu podjęliśmy decyzję, że nie. Koniec. I tak jest dobrze. Ten zeszłoroczny okres wspominam świetnie, pełen spokój duszy i ciała. Czego i Wam życzę: zawsze! Nie potrzebuję bowiem okazji, żeby dobrze życzyć innym:)!PEACE!
No to teraz ja, A... Przyznam szczerze, że zazdroszczę i podziwiam. Co roku uczestniczę w tej zbiorowej paranoi gotowania i kupowania. Choć pewnie w wersji "light", ponieważ nie organizujemy wigilii lecz korzystamy z zaproszeń. Od lat też rozmawiamy z R. na temat celebrowania tego święta, które w mojej opinii ma wymiar religijny, w Jego - tradycyjny. Pewne elementy tego momentu doceniam, ale z drugiej czy człowiek potrzebuje  takiego, z góry narzuconego, impulsu aby spędzić czas z bliskimi. Jeśli tak to dość smutna perspektywa. Mam nadzieję, że jeśli przydarzy nam się jakiś potomek to dokonamy rachunku sumienia i zastanowimy się nad co jest dla nas ważne, a póki co podążmy za tym... :/ Niezbyt to optymistyczne, ale prawdziwe...


sobota, 21 grudnia 2013

Żywoty świętych...

W końcu udało się znaleźć trochę wolnego czasu i mogłam zabrać się do długo wyczekiwanej lektury "Leksykonu buntowników". Kilka ostatnich tygodni przynosiło tylko pracę, przez co mogłam tylko zerkać z tęsknotą na książkę. Ale dziś się udało! Juhu! Otworzyłam... nową...świeżutką i pachnącą... Chyba żadne elektroniczne cudo nie zastąpi papierowej książki pachnącej farbą drukarską...Eh, tyle historii w jednym miejscu. Choć pozostawiają pewien niedosyt, ale przecież nie są to biografie...


 Zaczęłam oczywiście od tego jedynego i  najważniejszego, czyli Kurta. Smutne życie nietuzinkowego człowieka. Wszystko co mogłabym o nim napisać byłoby banalne, jednak niewątpliwie, w moim subiektywnym odczuciu, to jeden z najważniejszych muzyków XX w. I pomimo tego, że przestali istnieć wraz z jego śmiercią to sława Nirvany nie przemija. Ze wzruszeniem patrzę na dzieciaki, które noszą te same koszulki z twarzą Cobaina, które nosiłyśmy i my kilkanaście lat temu. Nie oceniając współczesnych twórców to dla mnie muzyka, teksty Kurta miały w sobie siłę, przesłanie... Czasem powodowały rozmyślania, które kończyły się zjazdem emocjonalnym, ale poruszały i zmuszały do myślenia. Niewątpliwie docierał do wielu osób, rozkochiwał w sobie tłumy. Czy tego chciał, czy nie... Był pełen sprzeczności, w ciągłym buncie przeciwko wszystkim i chyba sobie samemu, ale czy można mieć lepszego idola niż inny, zagubiony i poszukujący siebie człowiek? Myślę, że właśnie autentyczność, którą w sobie miał sprawiał, że tyle osób w niego uwierzyło.


Muszę też przyznać, że kiedy o nim myślę, to zawsze wraca do mnie pytanie "czy nie dało się go uratować?". Pewnie to nie tylko moje pytanie:) Może gdyby chciał.... a może nie? To chyba nie jest najlepszy temat do rozważań, które w tym momencie zakończę.

 Jak widać ktoś czyta, a ktoś smacznie drzemie:)
A.

O koncertach i zapominalstwie....

Historia wydarzyła się jakiś czas temu, ale myślę, że warto ją opisać. Otóż mieliśmy wybrać się w czteroosobowym składzie tj. M., P., R. i ja na koncert Rebeki i Kampa. Wszystko pięknie, bilety kupione, suknie wyprasowane, R. pisze do M. w celu ustalenia szczegółów dotyczących dotarcia na miejsce, a tu okazuje się, że blogerka zapomniała o koncercie;)
Cóż musieliśmy pójść sami, bilety opchnęliśmy przy kasie... A koncert? Bardzo fajny ! R. zdecydowanie bardziej podobała się Rebeka. Całkiem ok, ale to  KAMP! był prawdziwą gwiazdą wieczoru! Świetna elektroniczna muzyka nawiązująca klimatem do lat osiemdziesiątych. Rewelacja!
I nawet nie byliśmy najstarsi. Niby to nic wielkiego, ale od razu podnosi samopoczucie :) Koncerty są super! Chyba od zawsze lubiłam, ale paradoksalnie teraz chodzę zdecydowane częściej niż kiedyś.  W sumie to nawet nie wiem dlaczego. Chyba głównym powodem jest niestety kasa. Z czasem człowiekowi łatwiej przychodzą rożne rzeczy. Lepiej późno niż wcale. Warto realizować marzenia, ich czas nie przemija!

A tu mamy połączenie  talentów :)

A.
Zapominalska Blogerka to ja:)- choć widząc ilość wpisów, jakie dodałam w ostatnim czasie, to raczej pseudo- blogerka, niestety...Ale ta historia trochę wyjaśnia jak wygląda moje życie aktualnie, zapominam nawet o tym, co bardzo lubię i na co czekałam! Ale nabyłam płytę Rebeki i mówię WAM- fantastyczna!!!!!Nie sposób oderwać się od słuchania. Naprawdę, kupcie koniecznie!
M.

K......cki, Maldini i Ty...

Wczoraj rozmawiałam z R. i doszłam do wniosku, że wszyscy mężczyźni mojego życia byli spod znaku raka. Wtedy R. spytał z niedowierzaniem, że kto niby. No to mówię, że K.....cki, Maldini i Ty:)! Nie wiem czy się ucieszył, że znalazł się w tak zaszczytnym gronie, ale stwierdził, że to doskonały tytuł na biografię. Może i tak, ale trzeba jeszcze mieć co w niej opisać;) Zapragnęłam nabyć "Leksykon buntowników" Cegielskiego, może zainspirują mnie żywoty wielkich!
A wracając do tematu, to faktycznie, wszyscy najważniejsi byli spod znaku raka. Czemu tak się dzieje, to nie wiem, ale może mają coś wspólnego. Ba! Na pewno mają! Spokój, systematyczność, rozsądek i równowagę, których tak bardzo mi brakuje! Co więcej, również inne bliskie mi na pewnych etapach życia - osoby były nieborakami... Jaki wniosek? Może potrzebuję stabilizacji płynącej od tych ludzi:) I ubolewanie, że spokój Paolusia nie spłynął na mnie;)
A.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

O zamku, szolniach i winku...

Listopadowym weekendem wybraliśmy się w podróż na Dolny Śląsk. Tereny nie znane mi jak dotąd (poza kilkoma służbowymi wyjazdami, podczas których pomykałam trasą nie zważając na ograniczenia prędkości;)). Celem wyprawy był Zamek Książ i okoliczne sztolnie... Ja historyczny analfabeta, niewiele o tym wiedziałam, ale R. się nakręcił to mówię sobie "czemu nie? jak będzie źle to najwyżej gdzieś się zaszyję;)". I ruszyliśmy.... Ku mojemu zaskoczeniu było naprawdę fajnie... Sam zamek, jak to zamek, jeśli duchów nie ma to zachwyca nie mniej i nie więcej niż inne...Najsympatyczniejsze były jednak wieczory. Przegadane i doprawione odpowiednią ilością czerwonego wina:) Rozmowy filozoficzne i mniej filozoficzne, trochę o pracy, a trochę o przyjemnościach....
Odwiedziliśmy też rzeczone sztolnie. W sumie całkiem ciekawe doświadczenie, choć bunkry, fortece i inne twierdze wojenne nie do końca mnie fascynują.... To było dość szczególne, ponieważ wydrążone pod ziemią, płynęliśmy też łodzią przez zalany korytarz. No może nie płynęliśmy lecz ciągnęliśmy za pomocą lin zawieszonych nad naszymi głowami... No może, nie ciągnęliśmy, a raczej ciągnęłam ja i jeszcze kilku ochotników;) Trochę mnie cholera brała, ponieważ trzy łodzie zapakowane po brzegi i wszyscy siedzą i podziwiają. Żeby jeszcze było co podziwiać, a tu na prawo skała, na lewo skała! Nie wytrzymałam i pozwoliłam sobie na komentarze o współczesnych galernikach, które zostały puszczone mimo uszu. Za to w drodze powrotnej rozsiadłam się i nie tknęłam liny nawet palcem. A co! Nie to nie;)!


Byliśmy jeszcze nad takim fajnym zalewem, zupełnie nie wiem jak się nazywał...Wiem, wiem, jestem ignorantką... Ale było pięknie, słonecznie, wokół piękne pagórki, drzewa jeszcze kolorowe. Zdecydowanie przyroda zachwyca mnie najbardziej niż zamczyska.
Jak już mówiłam, fortyfikacje wojenne to nie moja bajka, więc kiedy pojechaliśmy oglądać kolejną twierdzę stwierdziłam, że nie wydam kolejnych 15 zł na oglądanie tego cuda;) Zanim się zorientowała R. wraz z kolegą już wędrowali po tych murach.... bez biletów wstępu, oczywiście;)

 

I tak minął weekend... w sumie nie wiedziałam, ze Dolny Śląsk jest tak urokliwy! Warto wrócić:)
Aaaa! Zapomniałabym o najważniejszym! Oczywiście podczas wyprawy KUPIŁAM piękną formę na tartę! Zdecydowanie wyjazd można zaliczyć do udanych:)! I zjedliśmy pyszne jedzonko w knajpce Od Koochni... Fajne slowfoodowe jedzonko, z uwzględnieniem potrzeb wegetarian:)

poniedziałek, 4 listopada 2013

O potrzebie gromadzenia dóbr wszelakich...

Dziś byłyśmy (razem z P. i R. oraz L.) na wspólnych zakupach w sklepie pewnej popularnej sieci. I stąd potrzeba opisania zjawiska. Jak się mocniej zastanowić to nie kupiłam nic co było niezbędne, bardzo potrzebne lub szczególnie istotne dla mego żywota. Kupiłam za to: foremki do pieczenia: keksówkę (oczywiście, że już jedną mam, ale przecież nie wystarczy... Jedną silikonową, tych blaszanych nawet nie liczę;)) i takie do muffinek ( też mam i też za mało:/). Poza foremkami kupiłam pojemniczki, świeczki, serwetki, poszwę na poduszkę i gigantyczny wazon, w którym mam zamiar upychać korki od wina. Tak sobie wymyśliłam, a co!
I tak kupuję i kupuję, a potem się dziwię, że brakuje miejsca albo że ciągły bałagan... A jak ma być porządek skoro te dobra w szafkach się nie mieszczą? I tłumaczę to sobie ewolucyjną potrzebą zbierania. Tak łatwiej przyjąć niż...
No właśnie niż co?! My też nie kupiliśmy niczego, co byłoby tak naprawdę niezbędne. Np. świeczki, silikonową podstawkę pod garnki (mam z 5 różnych podstawek, ale takiej jeszcze nie), żółty lejek (praktycznie nie używam lejka, a mam już 3 fioletowe. Kurde, po co mi ten lejek, czy naprawdę kupiłam go, bo był ŻÓŁTY?!), pościelkę dla L. (czy ma to znaczenie, że ma 2 śliczne komplety, a czasami śpi pod śpiworem?), nowe lampy do kuchni- owszem śliczne, ale te stare świeciły  naprawdę doskonale . AAAA jest jedna rzecz, która się zepsuła i naprawdę jej potrzebowałam- wyciskarka do czosnku!!! Wow, czyli zamiast wydawać trzycyfrową sumę, stanowiącą 1/3 mojej wypłaty (tak, tak..), mogłam wydać 20 zł i mieć rzecz, której faktycznie potrzebuję. Ale czy wtedy byłaby taka zadowolona??? Uwielbiam ładne rzeczy, lubię jak w domu są nowe przedmioty,  lubię gotować używając ślicznych foremek, pojemniczków, żółtych lejeczków;)itp. Czy to bardzo źle o mnie świadczy?
No i oto ważne pytanie:) Że mnie to uszczęśliwia i raduje to akurat wiem. Tylko czy potrzeba posiadania cudnych, kolorowych foremek jest aż tak silna? Aha, kupiłam jeszcze piękne, różowe etui na tablet (nic to, że tablet ma już okładkę, folię ochronną i plecki... nic to, że etui za duże.... najważniejsze, że jest;)). No i dziś upiekę pasztet z soczewicy w mojej nowej foremce! Juhu:)! Tylko czy będzie smakował lepiej niż z tej starej? Nie ma wyjścia!
Na pewno będzie, np. kawka pita z nowych kubeczków w pająki jest jeszcze pyszniejsza (bo jeszcze kupiłam kubeczki, choć mam ich tyle, że nie mieszczą się w dwóch szafkach i co jakiś czas wynoszę je na strych )!

O halloween i Forreście Gumpie...

Halloween już za nami, ale nie mogę nie podzielić się faktem, iż jest to jeden z moich ulubionych dni w roku! Pomijając cudne dynie, które widać co krok oraz pyszności z nich przygotowane, to dochodzą jeszcze inne makabryczne, ale jakże fantastyczne, dzieła.... Krwiste popkorny, pajęcze odnóża czy cuksy wyglądające jak świeżo wyłuskane z oczodołów gałki. Rewelacja! Klimat strachów bardzo mi odpowiada i w sumie nie przesadza mi, że ma to niewiele wspólnego z polską tradycją :p Doświadczyłam go mocniej wracając w czwartek do domu. Przemierzałam spokojnie dobrze znaną mi trasę, która biegnie przez las. Jadę, a tu przed autem przebiegają dwie małe postacie z bladotrupimi twarzyczkami. Ohoho, halloween - pomyślałam i jadę dalej... Aż za chwilę zobaczyłam w tylnim lusterku niebieskie światła wozu policyjnego. Przestraszyli mnie bardziej niż przebrane dzieciaki. Grzecznie dałam dokumenty do kontroli i dowiedziałam się, że po okolicy grasuje mężczyzna nieposiadajacy uprawnień do prowadzenia auta, który śmiga takim samym autkiem,  jak moje. Eh, myślałam, że takimi już nikt nie jeździ ;), chociaż bardziej zastanawia mnie to, jakim cudem umyka policji, toż do bolida mu naprawdę daleko.... I tak zaczęło się tegoroczne halloween, ale najlepsze było jeszcze przede mną. Prawdziwy powód mojej nieskrywanej miłości dla tego dnia, czyli HORRORY!!! Cała noc zombie, krwi, wampirów. Tylko ja i Jason, Mike czy Freddie.... Uwielbiam te seanse strachu i żałuję, że tylko raz do roku mogę tego doświadczyć. A skoro już o filmach, to w sobotę widziałam po raz kolejny Forresta Gumpa. Oj kocham ten film! Przepiękny, wzruszający i mądry. Mało jest takich filmów, które można oglądać po kilka razy z przyjemnością tak dużą, jakby był to pierwszy raz, a to jeden z nich. Świat, w którym marzenia stają się tak łatwo osiągane i wystarczy wiara, aby się spełniały, jest łatwiejszy do przyswojenia. I dlatego kocham Forresta Gumpa! Za proste marzenia i dobrą, radosną duszę:)!
A.
A tu piękna dynka zrobiona przez P.:)

wtorek, 29 października 2013

O wyrzutach sumienia...

Tak, tak... o wyrzutach sumienia...Wyrzuty sumienia? Nic dobrego, ale od lat jesteśmy w bliskiej relacji. A tym razem pojawiają się, ponieważ jestem leniwą bułą, która bardzo chciała pisać bloga, a jak już powstał to nie pisze. A miało być tak pięknie i inspirująco. Może to zasługa tej pieprzonej pogody no i braku czasu. Tak! To na pewno to. Pracę swą bardzo lubię, ale czasem potrafi wymęczyć. Pomimo mojej nieukrywanego gadulstwa czasem po całym dniu pracy marzę tylko o ciszy. Aby nikt nic do mnie nie mówił. Nie trwa to na szczęście zbyt długo. Okres regeneracji trwa do 30 minut:) Wczoraj wróciłam do domu o 23:30 i jak tu człowiek ma bloga pisać skoro nie ma czasu nawet pogadać o minionym dniu. Z jednej strony to fantastyczne, że praca przynosi tyle satysfakcji i w ogóle, ale z drugiej chyba brakuje mi umiaru i równowagi... Chciałabym wszystko:) I choć wiem, że nie ma takiej możliwości to łatwiej przychodzi mi mówienie o tym (Szczególnie innym, O tak! W tym jestem najlepsza:P). Mam wrażenie, że ten tydzień minął mi na pracy, choć jak teraz na to spojrzę to chyba nie do końca tak było... A wracając do równowagi to dziś rozmawiałam z moją serdeczną koleżanką A. o problemach współczesnych młodych kobiet. A. zainspirowała mnie do tych przemyśleń, które idealnie pasują do jesiennego nastroju i zapachu pieczonych buraków, który unosi się w moim domu. Chyba brak umiaru to nie tylko mój problem. Mimo, że sama tego doświadczam to pewne kwestie są mi dość obce. Jak to się dzieje, że kilka kilogramów może być przeszkodą do realizowania wielu super fajnych zajęć. Dlaczego oryginalność i indywidualność tracą na wartości, a kobiety dążą do tego aby wyglądać jak klony. Czy ważne jest to jak wyglądam kiedy szukam pracy? Pewnie, że ładnym żyje się łatwiej. Takie są badania, nie dyskutuję z tym... Ale czemu tych kilka kilogramów nie pozwala zmienić pracy, znaleźć partnera...? Do czego to doszło?!? Dla mnie to brzmi jak kiepska wymówka, aby uniknąć trudu i wysiłku przed podjęciem próby zmiany swojego życia. Co więcej, mamy również fantastyczne uzasadnienie dla niepowodzeń! Te kilogramy, za krótkie nogi czy małe usta;) Pewnie, że zawsze może być lepiej i lepiej, ale może czasem fajnie zatrzymać się i pobyć w tym miejscu, w którym się jest....Może to kwestia wieku, a może to już różnica pokoleń?!? Tego boję się najbardziej:P Wizerunku baby gderającej "w naszych czasach to tego nie było...". Ale może z czasem faktycznie inaczej patrzy się na życie. Nie żebym czuła się aż taka doświadczona wiekowo. Co to to nie ;) Miałyśmy z M. podobne obserwacje co do młodszych pokoleń. Jednak zawsze jest nadzieja. Nawet nie wiecie jaką radochę mam, kiedy zobaczę na ulicy młodziutkiego punka albo sierściucha:) Od razu lepszy dzień! Albo jaką miałyśmy z M. frajdę, kiedy siedząc w polu na tegorocznym Openerze i racząc się różnymi dobrami (obie przyodziane w rastaczapki;), kiedy podszedł do nas chłopiec i zwracając się do nas "hej dziewczyny" wyraził krótko swój pozytywny stosunek do świata. Myślę, że był on trochę zniekształcony z różnych, nieistotnych na ten moment powodów;) Ale trzymajmy się dziewczyn i tego, że muzyka jednoczy pokolenia;) A umiar może i dobry, ale może nie powinien dotyczyć apetytu na życie:) A.

czwartek, 10 października 2013

Azali były osoby mrowie....

Książki Joanny Chmielewskiej były w moim domu od zawsze. Taka niesamowita stałość, oczywistość. Jeśli poznaję kogoś i ten ktoś nie zna książek Chmielewskiej, to poważnie zastanawiam się, gdzie owa osoba się chowała, że jak to możliwe, że nie czytała "Lesia"?!
Pamiętam, że pierwszą książką J. Ch., która wpadła w me mocno nieletnie ręce było, o dziwo, "Dzikie białko" - niestety, nie pamiętam czemu akurat się za to złapałam, w każdym razie nie spodobało mi się (no, może poza fragmentem z lodami Calypso, heh). Czytane w wieku bardziej zaawansowanym- zyskuje:).
Mam trzy najukochańsze, najdroższe, zniszczone czytaniem do granic możliwości, są to: "Wszystko czerwone", "Całe zdanie nieboszczyka" i "Wszyscy jesteśmy podejrzani". Pamiętam jak czytałam je po raz pierwszy - te emocje, ciekawość - no dobra, przyznam się: zerknęłam na koniec "czerwonego", żeby zobaczyć, któż był tym nieco nieudolnym mordercą... musiałam! Do tej pory głośno śmieję się w niektórych momentach, mam swoje ulubione fragmenty i absolutnie nie mam dystansu! Uważam, że jest to literatura najwyższych lotów:). Wybitna nawet:).
Mam trochę kłopotu z oceną nowszych dzieł Autorki. Krążą plotki, że nie pisała ich sama i oby, oby... Mimo ogromnej miłości, szacunku i uwielbienia- nie byłam w stanie przez większość przebrnąć- toporny humor, słabe wątki kryminalne i nieciekawi bohaterowie...No i te nieprzyjemne uwagi o osobach odmiennej orientacji płciowej, oj:(. Chyba "Gwałt" mnie zmęczył (choć pasowałoby UMORDOWAŁ) ostatecznie.
Ale z tych ciut nowszych naprawdę lubię "Harpie", "Najstarsza prawnuczka" i "(Nie)boszczyk mąż" -lektura instruktażowa, strzeżcie się Mężowie!
Doskonały miała zmysł obserwacji, poczucie humoru, dar snucia opowieści - opisywała banalne czasami historie ("Boczne drogi") w tak fascynujący sposób, a czasami te historie były nieziemsko niebanalne- "Romans Wszechczasów" czy "Całe...". No i jak pięknie pisała o mężczyznach (Diabeł!!!! i Pan spod Palmir, ach:)) i o przyjaźni, lojalności, o tym, jak można na sobie polegać, nawet... po śmierci ("Krokodyl z kraju Karoliny").
Jeszcze muszę, po prostu muszę  napisać o tym, że Joanna Chmielewska była przepiękną kobietą. W którymś tomie Autobiografii są Jej zdjęcia z okresu, gdy pracowała w biurze z "Podejrzanych..."- Ona zawsze opisywała siebie z takim dystansem i przymrużeniem oka(poza nogami, bo tymi się zawsze chwaliła), a tu proszę: no cudowna, śliczna i na pierwszy rzut widać- inteligentna Bestia:)!
Każda Jej książka łączy się jakoś z różnymi etapami, wydarzeniami w moim życiu, dają mi takie poczucie bezpieczeństwa. Czasami ludzie mówią, że dom rodzinny kojarzy im się z zapachem konfitur czy smakiem zupy pomidorowej, a dla mnie Dom to książki Chmielewskiej. Stoją sobie spokojnie na oddzielnej półce (jakbym była kobietą zamożną, to bym była trzymała je w zupełnie osobnym pokoju) i czekają na kolejne przeczytania! Chyba już niedługo. Listopad, kocyk, a ja, Joanna, Paweł, Alicja i Zosia w Danii, ach:)! Ha! Ja również się zaczytywałam, ale jednak mniej niż M:)
M.

 

środa, 9 października 2013

Jak ktoś ma pecha....

Kurcze, są takie dni, że mam wrażenie, że cały świat sprzysiągł się przeciwko mnie... i to już drugi taki dzień pod rząd! Wczoraj większość dnia spędziłam w oczekiwaniu na osoby, które miały inne plany niż przybycie na umówione spotkanie:/ A potem jeszcze M. napisała mi, że tegoż dnia zmarła Joanna Chmielewska:(
A dzisiaj wcale nie było lepiej. Rozpoczęłam go od tego, że zalałam pół kuchni kawą, która wsiąkła we wszelkie możliwe szczeliny na blacie, wpłynęła do chlebaka, a nawet udało jej się zmieszać z masłem. Potem cały dzień pracy bez chwili przerwy. W międzyczasie dostałam informację o niezapłaconym rachunku. Teraz myślę, że nie była to informacja lecz groźba! Tak! Zagrożono mi odcięciem od świata. Ufff!!! Jakie to szczęście, że nie dotyczyło to internetu, bo kto wie jakbym to przyjęła;) Jak myślę o tym dniu to stwierdzam, że nie wydarzyło się w nim nic wartego uwagi, a więc trzeba go chociaż godnie zakończyć. I uczynię to oglądając Dextera. Nie ma to jak serial killer na dobre zakończenie dnia! A do tego jaki urokliwy! I może jeszcze pomaluję paznokcie. Jak to kiedyś powiedziała jedna z moich koleżanek z pracy: "trzeba mieć w życiu priorytety: dzieci, włosy, paznokcie":) Ach, jaka mądra koleżanka:)!!! Uważam dokładnie jak ona, tylko kolejność bym zmieniła, hehehehe!
A.

poniedziałek, 7 października 2013

Placki z dyni i camemberta...

Ha! I znowu dynia:) Ktoś mógłby pomyśleć, że żywimy się tylko dynią. Otóż nie, teraz mamy po prostu sezon na dynię. Choć przyznam, że ja za nią przepadam, a M. chyba niekoniecznie;)
Inspirację do tego przepisu zaczerpnęłam z jednego z ulubionych blogów kulinarnych, a mianowicie Kwestii Smaku i poddałam go drobnym modyfikacjom.


Składniki na 2 porcje:
  • 250 g dyni
  • 120 g sera camembert
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej
  • łyżka masła
  • 2 jajka
  • łyżeczka suszonej szałwii lub świeżej drobno pokrojonej
  • sól, pieprz, chilli
  • olej/oliwa
 
Przygotowanie:
Dynię ścieramy na tarce o grubych oczkach, ser camembert kroimy w drobną kosteczkę. Następnie na maśle podsmażam szałwię. Mieszam dynię, cukinię z szałwią, dodaję rozmącone jajka, mąkę i doprawiam do smaku. Mieszam i smażę na oleju lub oliwie z każdej strony około minuty, aż staną się  rumiane.
My zjedliśmy placuszki z chutney'em z mango.
A podczas smażenia placuszków słuchałam płyty "?" Hey - jednej z naszych ulubionych:)
A.


piątek, 4 października 2013

O dorastaniu, a może dojrzewaniu, żeby nie powiedzieć - starzeniu...

Dorosłość jak początek umierania - to tytuł piosenki naszego ukochanego zespołu Hey... I coś w tym jest. Zastanawiam się, jak to się dzieje, że z każdym rokiem tak się zmieniamy. Takie mam obserwacje, kiedy spotykam znajomych. Najgorzej jest z tymi, których nie widziałam parę dobrych lat. Patrzę i mruczę pod nosem: o losie, ale starzy ludzie! Jasne, nie zawsze tak jest, nie chcę generalizować, ale jednak spora część poddaje się ogólnemu nurtowi konformizmu i podąża za tym, jak w określonym wieku żyć, wyglądać czy kim być się powinno. Tylko kto wyznacza ten kierunek? Większość? Rodzina? Znajomi z pracy? Jest to też źródło moich rozterek, jednak walczę;) Bo przecież trzeba umieć poradzić sobie ze spojrzeniami ludzi, kiedy przyodziejesz do pracy swoje nowe, szałowe trampeczki;). Zdaję sobie sprawę z tego, że nie zawsze jest to łatwe, nie łatwo jest odstawać... Ale nie o tym miało być;). O niedopasowaniu do formy będzie innym razem;) Kto powiedział, że w określonym wieku trzeba być ułożonym, chodzić z buzią w ciup i być ubranym w miętową garsonkę(A ja bym chciała Ciebie zobaczyć w takiej garsoneczce właśnie, miętowej i z kołnierzykiem i do tego szpilunie. Ale myślę, że Ty z buzią w ciup to byłby nawet lepszy widok! Oj przecież to moja popisowa mina, słynę wszak z powagi i umiejętności kontrolowania mimiki ;)). Nikt, a już na pewno nikt kogo należałoby słuchać:). Myślę sobie, że każdy czas jest dobry na realizowanie siebie, odkrywanie nowego i jaranie się tym (to słowo zdecydowanie nie pasuje do słownika 30-latki;)!). Kto powiedział, że mając ileś tam lat nie mogę nosić trampek, jeździć na deskorolce, słuchać głośnej muzyki czy nawet czytać Harry'ego Potter'a? Paradoksalnie robienie takich rzeczy może dawać wiele radości... Być może nawet takiej naiwnie dziecięcej, ale chyba właśnie ona jest najprawdziwsza. Czemu DOROSŁEMU człowiekowi nie wypada cieszyć się tym, co daje radość dzieciom?
Fajnie jest nauczyć się żyć swoim życiem i skupić się na tym co jest ważne dla mnie i jakie są moje potrzeby. Uświadomienie ich sobie jest pierwszym krokiem do zmiany. Myślę, że umiejętność akceptacji własnych potrzeb i pogodzenie się z tym, że nie jest się Basią, Kasią czy Jolą daje człowiekowi dużo spokoju. To już moja opinia bardziej zawodowa, niż prywatna:). I na tym zakończę mój wywód:). Ja się zgadzam w 100%! Też chodzę do pracy w szałowych trampeczkach:)! Tak, tak!!! Śmigasz już od dawna:)!
A.



piątek, 27 września 2013

O tym, co widziałam w kinie...

Nie wiem czy o filmach chcemy pisać, ale skoro byłam wczoraj w kinie na filmie M. Szumowskiej "W imię...", to napiszę. W sumie wielkie wydarzenie to to nie jest, ale zawsze jakieś;).
 Mnie osobiście film przypadł do gustu, zarówno pod względem poruszanego tematu, jak i świetnej gry aktorskiej. Bohaterem filmu jest ksiądz, o nieprzypadkowym imieniu, Adam, który zostaje przeniesiony do nowej parafii, gdzie pomaga prowadzić ośrodek opiekuńczy dla nastoletnich chłopców. Dość szybko orientujemy się jaka jest orientacja seksualna księdza i jak wiele kosztuje go prowadzenie życia zgodnie z podjętym wyborem. Wątek homoseksualny jest naświetlony bardzo wyraziście, czasem wręcz liczba homoseksualnych mężczyzn, którzy spotkali się w tym akurat miejscu uderza w wiarygodność filmu, ponieważ jest niezwykle mało prawdopodobne, aby w tak małej społeczności było tak dużo osób o homoseksualnej orientacji. Ale to tylko statystyka... Zamysł artystyczny był zapewne inny. Dla mnie to film o człowieku, który toczy nieustającą walkę z samym sobą, z wartościami, które wyznaje, z popędem seksualnym oraz z uczuciem, które odrzuca na rzecz... no właśnie czego? Andrzej Chyra jest bardzo wiarygodny  w odgrywanej przez siebie roli. Jest wiele scen, które pozostają w pamięci, jak choćby scena "spowiedzi" Adama przed siostrą, podczas której obnaża swoje cierpienie i rozterki.... Cierpienie człowieka, który ze wszelkich sił stara się zagłuszyć swoje emocje i uczucia do drugiego człowieka. Człowieka, który stara się żyć zgodnie z normami społecznymi, wypełniać swoją rolę. Usiłującego uciec przed sobą samym. Jak łatwo się domyślić starania kończą się fiaskiem. Dla mnie rozczarowujący był koniec filmu. Chociaż R. się podobał. Może lubię proste rozwiązania, ale liczyłam na to, że bohater wybierze siebie...
Podobały mi się też zdjęcia i klimat utrzymany w filmie, który tworzy m.in. miejscowy sklepik o nazwie "Niagara";).
Generalnie polecam:)
A.

I nic z tego!

Nie mam czasu na mnóstwo rzeczy, uwiera mnie to! A inni ludzie mają lub sprawiają wrażenie, że mają! Pewnie jest to kwestia organizacji albo priorytetów albo FB;). Oto moja lista:
  1. Pamiętnik. Długo pisałam pamiętnik nastolatką będąc (Prawda, A.? Prawda, prawda:) i ja też pisałam, choć nie wiem czy tak do końca spełniały swą funkcję, ponieważ czytałyśmy je sobie nawzajem :D) i od pewnego czasu chodzi mi po głowie myśl o powrocie, nawet kajecik stosowny otrzymałam w prezencie. I nic  z tego! Nie umiem się zebrać, no nijak mi to nie wychodzi. Pojawił się blog, ale to jednak nie to samo - nie umiem pisać o intymnych rzeczach, może się nauczę. Mam też poczucie, że pamiętnik pisze się dla siebie, a bloga dla...? Heh, dla kogo?
  2. Porządek w szafie. Moja szafa to masakra, koszmar i chaos nie do opisania! Kłębowisko czarnych szmat. I tak było zawsze! Od zawsze obiecuję sobie, że zrobię porządek i, co więcej UTRZYMAM!   I nic z tego!
  3. Ustawienie "zdjęcia w tle" na FB;). Po tym możecie mnie zlokalizować, jestem jedyną osobą na świecie, która takiego zdjęcia nie ma;).
  4. Już o tym pisałam- przeczytanie wszystkich książek, zwanych klasyką, które jakoś mi umknęły. To samo z filmami i płytami- np. wyobraźcie sobie, że nie znam płyt The Beatles, ojojoj!
  5. Mycie okien częściej niż 2, 3 razy do roku. Bo ja naprawdę lubię myć okna, idzie mi to sprawnie, nie męczy! To dlaczego zamiast przemyć je raz w miesiącu, zbieram się jak, jak... ja!!!
  6. Wystawienie niepotrzebnych rzeczy na Allegro. Może nie jestem posiadaczką takiej szalonej ilości rzeczy jak A., ale też mam sporo- w przeciwieństwie do pieniędzy;). Buty, których nigdy nie założyłam, tudzież szaliczki, których kolor mi nie odpowiada (bądźmy szczerzy, nie są czarne lub prawie czarne), kilka milionów książek, które mnie nie zachwyciły i na pewno do nich nie wrócę, zdublowane filmy itp. itd. I nic z tego!
  7. Muszę sobie przypomnieć :)! AAA, no przecież robienie weków i przetworów! I używanie kiełkownicy:), a to takie proste i nieskomplikowane, a radości i korzyści mnóstwo!
  8. Kosmetyczka. Bez komentarza.
Wiemy też na co nie ma czasu Maria Peszek
A A.? Zrób swoją listę!

Już robię:) Ja w sumie nie jestem przekonana czy mój problem tkwi w braku czasu czy raczej w nieumiejętnym wykorzystywaniu go albo na chęci zrobienia "wszystkiego", co potem powoduje jedynie frustrację, że znowu się nie udało;) No bo np. na fejsbunia czas się zawsze znajdzie... Co więcej fb stanowi pewnego rodzaju wskaźnik tego jak pracowity miałam dzień. Wracam do domu i R. pyta: jak było w pracy? Odpowiadam: oj ciężko, ciężko, nawet na fb nie miałam czasu wejść;). Ja w pracy nie mam szansy, czasu ani nawet chęci wchodzenia na fejsika, mam obsesję na punkcie mojej pracy i gdy tam jestem szkoda mi czasu na wirtualne aktywności, ale za to w domu, uuuu;) A ja tam lubię przerwy w towarzystwie Fejsbunia :) Ale wracając do tematu. Na co nie mam czasu? Otóż:
  1. na czytanie - i nie chodzi mi już nawet o czytanie dla przyjemności, ale też poczytanie książek "do pracy". Nie czytam tak dużo jak M. i też chyba moja potrzeba wciągania książek nie jest aż tak rozbuchana (WOW, rozbuchana:)!), ale chciałabym znaleźć na to więcej czasu.
  2. na sprzątanie - nie jestem fanką porządków i sterylnych mieszkań, ale z zachwytem patrzę na osoby, które potrafią pięknie uporządkować mieszkania... Dotyczy się to również porządków w ogrodzie. Pokochałam swój ogród, jednak brakuje mi czasu żeby właściwie go pielęgnować. Czasami mam wrażenie, ze żyje on własnym życiem. Ej, ale takie ogrody są najcudowniejsze:)!
  3. na pisanie pamiętnika - przyznam, że też myślałam o powrocie. Ja również pisałam go latami. Później wyprowadziłam się z domu rodzinnego zostawiając go tam i stanowił rozrywkę dla mojej siostry i jej koleżanek;) Choć nie wiem co mogłabym teraz w nim pisać, czasy już nie te, rozterek mniej. A może to objaw tzw. starości? Chęć spisania swego żywota (M. - co Ty na to;)?)
  4. na samorealizację artystyczną - zabrzmiało szumnie, ale chodzi o zwykłe rękodzieło, które bardzo lubię, a nie idzie mi się zebrać- ja lubię najbardziej!!!!
  5. na spotkania towarzyskie - w takim stopniu w jakim bym chciała, czyli częściej niż często
  6. na naukę jazdy na deskorolce:) - szalony pomysł, ale mam na to wielką ochotę!
  7. na porządki w szafkach i szafeczkach...
Jak to piszę to mam coraz silniejsze przekonanie, że nie chodzi o brak czasu lecz rozpieprzanie go na czynności kompletnie pozbawione sensu... Chyba łatwiej byłoby mi napisać co chciałabym robić, a nie robię tego ponieważ; jestem na fb, oglądam niezbyt wartościowe filmy czy programy, siedzę w wannie itd.
A ja nabrałam głębokiego przekonania, że to wszystko wina Fejsbuka!!!! Naprawdę o wszystkie nasze niedobory czasowe obwiniam FB!

wtorek, 24 września 2013

A ja lubię jesień:)

Najbardziej w jesieni lubię to, że oznacza ona koniec lata. Nienawidzę letnich upałów (pragnę to podkreślić, gdyż nienawiść ta jest naprawdę silna i nawet, gdy próbuję znaleźć, wzorem mojej Współblogerki jakieś pozytywy lata- nie potrafię, nie umiem, nie chcę nawet. Jestem naprawdę zacięta w swej nienawiści i niechęci), nienawidzę pędu do aktywnego spędzania wakacji w atrakcyjnych miejscach- w ogóle nie cierpię, gdy ktoś każe mi coś robić, wtedy kiedy robią to inni- dlaczego mam mieć wakacje w lipcu, jak ja chcę w październiku?!!!
Jesień jest taka "wyoutowana", taka z boku trochę i niedoceniona. A to mnie kręci;)
Z działu kulinaria: jesienią są najpiękniejsze stragany warzywne, jest na nich wszystko, co lubię. Jesienią są gruszki:)!
Jesienią są pajęczyny - fascynują mnie.
Jesienią wydają (konstrukcja tego zdania sugeruje, że powinnam dodać kim są ONI, ale jak zbudować to zdanie- wydawane są? ) mnóstwo nowych książek i płyt!
Jesienią może się nic nie chcieć:)i to bez tłumaczenia się, wystarczy jęknąć: "Już jesień, kurde  (albo jakaś inna k....)! Ale mi się nie chce.." i już temat do towarzyskiej konwersacji jak znalazł (a musicie wiedzieć, że w towarzyskiej konwersacji, tzw. "rozmowach o niczym" jestem równie beznadziejna jak w robieniu weków)! I już każdy hipochondryk opowie  tym, jak to strasznie choruje jesienią, jaka ta jesień jest fatalna, wstrętna i zła, ach! I rozmowa o niczym, na korytarzu w pracy- zaliczona, a ja wreszcie czuję się jak jednostka towarzysko atrakcyjna:). Bo jak próbuję prowadzić "small talki" o mojej niechęci do lata, to rozmówcy patrzą na mnie jak na świra.
Jesień ładnie pachnie - nostalgią. Jesień jest łagodna. Jesienią łatwiej o harmonię i równowagę (a do tego w końcu dążę w swym życiu, hehe) - bo lato, wiadomo, pffff, fuj i nie wspominajmy o tym więcej. Wiosną wszyscy ludzie chcą się zmieniać, szczupleć, kolory na głowie nowe mieć, związki tworzyć, miłość życia odnaleźć - wiosna jest gwałtowna (co jak dla mnie jest ewentualnie do zaakceptowania (A co z majem, Moja Droga, tak wielbionym przez Ciebie?:) A. ). No, a zima? Zimą wszyscy są wkurzeni i wściekli, chcą o niej zapomnieć- jak ja o lecie;), więc jaka pora roku jest najlepsza:):):)?!
A i jesienią możemy nosić ciepłe szale i mega wielkie swetry, a jeszcze ciągle trampki- ileż to stwarza stylizacyjnych możliwości:).
Notka o niczym, zdawałoby się...Ale ona jest o podejściu do życia, bo np. w moim życiu- fanki jesieni, właśnie jesienią przydarzają się same dobre rzeczy, serio!
Autumn Song


poniedziałek, 23 września 2013

Jesień, jesień.....

Niełatwy jest los blogerki;). Tematów niby nie brakuje, ciągle coś tam się dzieje, ale pojawiają się wątpliwości: a czy to ciekawe, a czy się nadaje, a czy ktoś przeczyta.... I w sumie brakuje mi odpowiedzi. Nie wiem, ale od czegoś zacząć trzeba, czyż nie:)?
Te rozterki są w sumie dość zbieżne z moim jesiennym nastrojem. Choć dopiero dziś mamy pierwszy dzień tej "wspaniałej" pory roku, która jak dla mnie zwiastuje jedynie to, że będzie coraz gorzej, to nastrój jesiennej deprechy dopadł mnie już wcześniej. Jak śpiewa Kasia Nosowska "jesień trwa szpetnej aury czas"...Cóż, trudno się nie zgodzić. Na początku nie było łatwo sobie z nim poradzić, ale walczyłam dzielnie! Znam go w końcu od lat... Pewnie nie tylko ja, bo z czego tu się cieszyć, kiedy za oknem i zimno i pada na to miejsce w środku Europy... I można tak siedzieć i łamać sobie głowę godzinami, ale najfajniej jednak jest powiedzieć sobie: koniec z tym! Co z tego, że jesień?!? Pora roku jak każda inna, a może i w niej jest coś fajnego. Choć czasem niełatwo to znaleźć... Co mi przyniosła ta kolejna jesień? Jak co roku różnego rodzaju rozkminki egzystencjalne (stara baba, a takiego słownictwa używa;)): co ze sobą począć? A czy na pewno dobrze? A czy nie lepiej byłoby? Co takiego jest w tej jesieni, że przynosi takie rozmyślania? Niby dzień krótszy, więc czasu mniej, ale też i słońca, więc nastrój się obniża i przynosi wątpliwości. I jak sobie z tym poradzić? Aktywuję swój mózg jak tylko mogę, aby zrobić coś, co choć trochę skojarzy mu się z czymś pozytywnym i da kopa w dupsko... Nawet jeśli bardzo się opiera. Posłucham muzyki, którą lubię czy film włączę albo zrobię sobie herbatę z malinową konfiturą...Mniaaaam:)! Niby nic wielkiego, ale wierzę, że z tych małych przyjemności składa się życie:). I staram się sobie ich dostarczać zwłaszcza teraz;).
A dziś zrobiłam porządki w szafie....Ech, liczba posiadanych przeze mnie ciuchów już dawno przekroczyła granice jakiegokolwiek rozsądku (potwierdzam! a porządki i mnie uradowały, bo właśnie siedzę sobie w ciepłym sweterku, który A., wykopała ze swej szafy i ofiarowała właśnie mi- M. ), nie mówiąc już o zdrowym, więc postanowiłam pożegnać się ze wszystkimi rzeczami:
  • w których nie chodzę,
  • które są niby fajne, ale w nich nie chodzę (ciekawe czemu skoro takie fajne:P?),
  • które może kiedyś mi się spodobają, a może "po domu" ponoszę,
  • które kiedyś mi się podobały i to stanowi dla mnie wielką zagadkę... jak? dlaczego?
  • które są zupełnie "nie w moim stylu" jak chociażby kwieciste suknie... czy ktoś mnie kiedyś w nich widział? Nie (i całe szczęście:))), ale są w mojej szafie, a jakże! Damą być, ach damą być;)
  • o których istnieniu zapomniałam, a może nawet nie wiedziałam i jakimś cudem odnalazły się w mojej szafie.... i co więcej! Ktoś przyczepił do nich metki;)!!!
Zostawiłam tylko kilka sentymentalnych... Wiecie, te które miałam na pierwszej randce czy wyjeździe dokądś:). Mówi się, że porządki są wiosenne, a czemu nie mogą być jesienne, kiedy czasu więcej, bo co tu robić kiedy i zimno i pada.... i teraz muszę zrobić coś ze stertą, którą wyrzuciłam z szaf. Wpadłam na pomysł zorganizowania jakiejś garażowej wyprzedaży ciuchowej:) i za tym pomysłem będę podążała. Nie wiem czy dobry, ale zawsze jakiś:). No i jesień ma dużego plusa za DYNIE, które wprost uwielbiam!!! Jeeeee:)!
A. 

niedziela, 22 września 2013

Wegańskie kopytka dyniowe z szałwią....

Przepis ten powstał na bazie innych popularnych w sieci przepisów na kopytka dyniowe i został zmodyfikowany na wegański:)

 

Składniki na 8 porcji:
  • około 1 kg dyni ważonej ze skórką i pestkami
  • 0,75 kg ziemniaków
  • pół kilograma mąki pszennej
  •  5 łyżek mąki ziemniaczanej
  • gałka muszkatołowa
  • chilli
  • sól
  • pieprz
  • świeża szałwia
  • oliwa z oliwek, margaryna sojowa lub masło - ale wtedy żegnamy się z przepisem wegańskim;) 
Dynię obieramy i kroimy w kostkę,polewamy oliwą, a następnie pieczemy koło godziny w temperaturze 200 stopni, aż stanie się miękka. W międzyczasie obieramy ziemniaki i gotujemy w osolonej wodzie.


Następnie ziemniaki ugniatamy tłuczkiem lub innym przedmiotem o podobnym zastosowaniu:). Dynię miksujemy blenderem - w teorii - a w praktyce, jak blendera zabraknie to i praska do ziemniaków się nada. W końcu mieszamy ziemniaki, dynię, mąki. Dodajemy przyprawy w ilościach wedle uznania i całość zagniatamy do czasu uzyskania jednolitej masy.


Później dzielimy ciasto na części i z każdej formujemy wałek, a następnie odcinamy nożem nasze kopytka.


Gotujemy osoloną wodę w garnku i wrzucamy część kopytek. Lepiej gotować mniejsze ilości, żeby się nie posklejały. Jak tylko wypłyną na wierzch to wyławiamy i układamy na talerzu - aby się nie posklejały możemy je delikatnie polać oliwą - ja zrobiłam to mniej delikatnie i M. zdecydowanie protestowała;)
Kiedy mamy ugotowane wszystkie kopytka, na patelni rozgrzewamy oliwę, margarynę czy też masło i jak tylko się roztopi wrzucamy listki szałwii. Smażymy je przez chwilę, aż staną się chrupiące i polewamy kopytka naszym tłuściutkim sosem:)

czwartek, 19 września 2013

Muffinki (wegańskie i z malinami), najprostsze na świecie, a ile radości!





Składniki, na 16 sztuk:
  • 2 szklanki mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • Wiórki kokosowe- trudno powiedzieć, ja lubię sporo, z pół szklanki na   pewno
  • Puszka mleka kokosowego
  • Pół szklanki oleju
  • Maliny, pół pojemniczka (takiego tekturowego)


    I uwaga, czytajcie powoli, bo pogubicie się w zawiłościach tego przepisu:). Otóż: pomieszać suche i mokre składniki (nie fatygujecie się wyciąganiem miksera, starczy łyżka), nałóżcie do foremek (osobiście jestem fanką silikonowych, a nawet nie wiem czy A. też, niech się wypowie, zatem) i do piekarnika nagrzanego do 200°, na około 25 minut. I już!!! Są naprawdę pyszne! Zastanawiam się tylko, z czym je piec, gdy się zakończy sezon na maliny? Jakieś pomysły?
    No to się wypowiem (A.) - silikonowe są najlepsze;) No właśnie! jakieś pomysły?



    No i niestety, bardzo chciałyśmy (my oraz fotograf naczelny i zastępczy:)), żeby zdjęcia były śliczne i estetyczne, ale zdecydowanie bułeczki lepiej prezentowały się "na żywo"...


    niedziela, 15 września 2013

    Piosenka na niedzielę...


    I fink U Freeky !!!! Die Antwoord

    Taaaa, im dziwniej tym lepiej, prawda:)?

    Ketchup z cukinii

    Dzisiaj zaprezentujemy Wam pomysł na ketchup z cukinii. Brzmi podejrzanie? Pewnie! Też tak myślałyśmy, ale efekt jest zaskakujący... Ketchup jest mocno pomidorowy z lekko wyczuwalną nutą curry;). Przepisem tym podzieliła się moja koleżanka z pracy, jednak później znalazłyśmy bardzo podobny na puszce.

    Składniki:
    • 2 kg cukinii
    • 0,5 kg cebuli - dodałyśmy czerwoną
    • 4 spore czerwone papryki
    • 900 g koncentratu pomidorowego
    • 3/4 szklanki octu winnego, najlepiej z czerwonego winka;)
    • 250 g cukru
    • papryczka chilli - dałyśmy jedną małą, ale to już zależy od preferencji smakowych
    • 1,5 łyżeczki pieprzu
    • 1,5 łyżeczki curry
    • 2 łyżki soli
     

    Przygotowanie:

    Cukinię obieramy i ścieramy na tarce o grubych oczkach, paprykę i cebulę kroimy w kostkę. Chilli (bez pestek) kroimy drobniutko.Warzywa solimy i odstawiamy na pół lub na godzinę, aby puściły sok. Następnie odciskamy i wrzucamy wszystko do dużego garnka. Gotujemy około 30 minut do miękkości. Blenderujemy bardzoooo dokładnie, a później dodajemy pozostałe składniki: pieprz, curry, ocet, cukier i koncentraty pomidorowe. Mieszamy i gotujemy jeszcze około 20 - 25 minut na małym ogniu. I gotowe! Teraz przekładamy do słoików i wekujemy:)



     Następnie blenderujemy bardzoooo dokładnie, a później dodajemy pozostałe składniki: pieprz, curry, ocet, cukier i koncentraty pomidorowe. Mieszamy i gotujemy jeszcze około 20 - 25 minut na małym ogniu. I gotowe!
     Teraz przekładamy do słoików i wekujemy:)

    Smacznego:)
    M&A
    A. pisała w liczbie mnogiej, ale ja zdradzę Wam pewien sekret- nigdy nie wykonałam  żadnego przetworu (chyba, że przetworem nazwiemy posiekanie natki tudzież koperku i zapakowanie ich do słoika celem zamrożenia)...Niestety, mam duży lęk przed słowem "wekowanie", robienie przetworów kojarzy mi się z bałaganem, syfem, brudem, zmęczeniem- czyli tym, czego nie lubię w kuchni (i życiu, hehe). Tak więc z ketchupem z cukinii łączy mnie tyle co z Bradem Pittem-  NIC:( Ach!

    Eeee  tam:P też miałam takie obawy do czasu, kiedy nie zaczęłam wekować;) Nic  prostszego! Chociaż przyznam, że wolałabym mieć więcej wspólnego z Bradziem niż z wekami;) O Nim pewnie też jeszcze napiszemy ♥  A.

    wtorek, 10 września 2013

    Surfing po raz kolejny...

    Surfing! Surfing! Będziecie musieli się przyzwyczaić do tego tematu, ponieważ będzie częstym gościem na naszym blogu:). Sport niezwykły, aż trudno opisać, czego dostarcza. Pewnie nie tylko mnie lecz całej rzeszy swych zwolenników i miłośników, ale będę pisała tylko o sobie.... Co czuję, kiedy wchodzę do wody i łapię falę? Mieszankę adrenaliny, endorfin, satysfakcji z walki z żywiołem... To lepsze od czekolady:) (no bez przesady:)!M.)
    A wszystko zaczęło się od pewnego pana o imieniu Andrzej, o którym pewnie kiedyś jeszcze napiszę... Wspomniany Andrzej, który żyje surfingiem był jednocześnie nauczycielem angielskiego bardzo ważnego mężczyzny w moim życiu. Do Niego na pewno też jeszcze wrócę (i ja też, M.;). Z jego opowieści zrodziła się wielka ochota spróbowania i doświadczenia, czegoś o czym ludzie mówią z taką pasją... I stało się! Akurat planowaliśmy majówkę w Portugalii. 

     

    Do planu odkrywania Lizbony dołączył punkt związany z tym tajemniczym sportem. Po kilku dniach spędzonych w mieście siedmiu wzgórz udaliśmy się do słynnego Peniche. Wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam ocean i cóż nie będę tego ukrywać - zakochałam się! Zjedliśmy kolację, siedząc na kocyku i popijając portugalskie wino... nie mogąc oderwać oczu od fal. Później odwiedziliśmy małą portową mieścinę o nazwie Porto Covo, gdzie pierwszy raz w życiu przyodziałam piankę i wskoczyłam na deskę...No może z tym wskakiwaniem to przesadziłam;) ale wówczas miałam surferską inicjację - z pomocą czarującego instruktora, udało mi się złapać pierwszą falę....! Juhu!!!Tego uczucia nie da się opisać, ani zapomnieć. Chyba nigdy żaden sport nie dostarczył mi takiego poczucia jedności z żywiołem. Przez ten krótki moment czujesz się jak przedłużenie fali, na której płyniesz.... I ta fascynacja, czy też miłość trwa do dziś... Na razie mam poczucie, że jest nieodwzajemniona, ale pracuję nad tym związkiem:)
    A.






    piątek, 6 września 2013

    O czytaniu.....


    Książki....
    Wiem, że podobno Polacy czytają zbyt mało - na szczęście Polacy bliscy memu sercu czytają sporo, może "nadrabiają" za resztę społeczeństwa. A z drugiej strony, skoro tak mało, to skąd ta popularność książkowych blogów, hmm?
    Ja (M., moja pierwsza, w pełni samodzielna notka:)), od zawsze czytam WSZYSTKO. Literaturę ambitną i zdecydowanie mniej - przynajmniej mogę uczestniczyć w dyskusjach o wyższości Grocholi nad Szwają, mogę też zastanawiać się, skąd u licha popularność tego "Rozlewiska..." i dlaczego wszyscy śmieją się z Coelho - a przecież 99.9 % moich znajomych przeczytało choć jedno jego dzieło - a z dużym prawdopodobieństwem nawet i dwa, np. ja, z pewną dawką masochistycznej przyjemności pochłonęłam ze 4!


    W wakacje (ze względu na charakter pracy - od lat mam długie, zbyt długie wakacje) zawsze mam okres lektur wspominkowych, uwielbiam te dni, kiedy czytam po dwie "stare" Musierowicz (ach, "Idy..." i "Pulpecja" i "Opium...") lub "stare" Chmielewskie - jak dla mnie "Wszystko czerwone" i "Wszyscy jesteśmy podejrzani" i "Całe zdanie nieboszczyka" to klasa najwyższa. Do tej pory pamiętam, jak czytałam to pierwszy raz, jak się śmiałam i nie mogłam się doczekać końca. A z drugiej strony tę pustkę, gdy się skończyło, ech...
    W tym roku czytałam F. Flagg:) Ten urok, styl, klimat... Nie starczyło mi czasu na powtórkę "Ani z Zielonego Wzgórza" i dalszych tomów. Ale nic to! Jeszcze mi się uda:), może w ferie!


    Nie wiem, jak u Was, ale u mnie w domu książki są wszędzie - zobaczycie sami. Pisząc - wszędzie, wcale nie przesadzam:): parapety, korytarz, sypialnia, kuchnia...(no w łazience póki co nie ma ani jednej). Myślę, że jakbym nie kupowała tylu książek byłabym bardzo bogatą osobą:), ale też o ile uboższą! Kupuję ciągle i ciągle coś czytam, a czytam szybko, nie jestem w stanie się spowolnić, niestety!

     

    I cały czas mam niedosyt! Często mi żal, że tylu książek nie przeczytałam, że mam takie braki, że nawet niektórych arcydzieł/ klasyki nie doczytałam bądź mnie znudziły... Często zaglądam ludziom w miejskich środkach transportu przez ramię, a w "gościach" będąc pierwsze kroki kieruję do półki z literaturą:).
    Ostatnio wpadłam na pomysł i zapisuję sobie, co chciałabym przeczytać jako następne, mam na pulpicie folder i jak tylko "wpadnie mi w oko" jakiś tytuł, coś usłyszę, gdzieś przeczytam, to zapisuję. Z wrześniowych już "Papusza" czeka:)! Ach:)!!!!

     

    Ale nie umiem opowiadać o książkach, niestety! Będzie to zapewne miało odzwierciedlenie w pisaniu o książkach. Z czytaniem jest jak z kochaniem, wg mnie...Albo się czuje i wie albo nie! Czasami tak bardzo, bardzo bym chciała opowiedzieć o tym, co czułam, gdy czytałam, ale słowa nijak nie oddają myśli i odczuć. Podziwiam tych, którzy potrafią! Ale o "Papuszy" pewnie coś tam napiszę, jako Blogerka:)! No i o Bator i o Tokarczuk!!!

    niedziela, 1 września 2013

    Curry z dynią i okrą...


    W tej samej „przyczepowej” i skromnie wyposażonej kuchni przygotowałyśmy curry z dynią. Pyyycha! A i niektórzy dodali okrę- bardzo podejrzane warzywo z puszki, smakujące jak miękki korniszon, ale pięknie się prezentujące- ma takie okrągłe pesteczki…Curry naprawdę szybko się robi- nam najwięcej czasu zajęło obieranie dyni(brak ostrego noża), po czym okazało się, że dyni Hokkaido, którą dysponowałyśmy się nie obiera…cóż…


    Składniki:

    • dynia- zaryzykowałybyśmy stwierdzenie, ze każdy typ i rodzaj będzie ok, a obecność skórki zostawiamy bez komentarza. Ale pokroić trzeba i to w kosteczkę:)
    • cebula i czosnek pokrojone drobno
    • imbir fajnie byłoby zetrzeć, ale my obyłyśmy się bez tarki(prawdziwa szkoła przetrwania w kuchni) i pokroiłyśmy w drobniutką kostkę
    • papryczka chilli-  po krojeniu nie dotykajcie oczu ani nosa ani  ran na dłoniach spowodowanych, np. obieraniem dynki tępym nożem. Jak już pokroicie papryczkę chilli musicie zalec na leżaczku i trzymać ręce w górze odpoczywając po tak stresującym wyczynie, dalsze czynności kuchenne przejmuje współautorka bloga albo ktokolwiek chętny :)
    • kontrowersyjna okra z puszki- naprawdę curry nic nie straci na smaku jak pominiecie ten  ważny składnik
    • jedna puszka mleczka kokosowego
    • jedna puszka pomidorów
    • sól, pieprz i najważniejsza przyprawa Tandoori masala
    • oliwa z oliwek
    • my jedliśmy z ryżem Basmati




    Przygotowanie:


    Cebulkę, czosnek i chilli poddusić na oliwie, dodać dynię i imbir. Po chwili zalać pomidorami i mleczkiem. Dusić aż dynia zmięknie. Dodać okrę - lub nie;) i najważniejsze: przyprawy! ale to już do smaku.  Ryż zrobiłyśmy tak: najpierw rozgrzać należy tłuszcz dowolny (nasze curry było wegańskie, więc oliwę z oliwek wykorzystałyśmy, ale w wersji mniej ortodoksyjnej masło sprawdza się świetnie), wrzucić ryż i podprażyć. Następnie podlać go wodą, dodać sól. Ryż ma wchłonąć całą wodę, w razie wyraźnej prośby ryżu- wodę uzupełnić. Jak będzie biały i taki pulchniutki,   i mięciutki, to znaczy, że już!!!! Zjadamy :)









     A oto MY przy pracy: 

    Surfing pasją jednej z nas...

    Dzisiaj odbyły się Polish Surfing Challenge 2013.
    Ludzkie opinie są jak dziurki w &%£$#?$, każdy ma jedną na własny użytek i dlatego przedstawimy Wam relację osoby zafascynowanej surfingiem i tej drugiej, która myśli, że jest obiektywna :P


    W mojej opinii, czyli A. zawody były bardzo emocjonujące, dopisały zarówno pogoda, jak i liczba uczestników. Wiało z siłą 5 w skali Beauforta... Walka trwała do samego końca. Mam nadzieję, że ten fantastyczny sport znajdzie wielu fanów w naszym kraju! No i poznałam Janka Koryckiego , jednego z moich niekwestionowanych idoli:) Dotąd nosiłam jego zdjęcie dumnie na koszulce, a teraz podałam mu rękę i pogratulowałam startu;) Niezwykle udany dzień!

     



    Szczegółową relację znajdziecie tu:Polskie Stowarzyszenie Surfingu

    A teraz relacja M.: To był mój pierwszy żywy kontakt z tym "fantastycznym sportem". Choć nie, wczoraj trochę się napatrzyłam jak moi bliscy przyjaciele- amatorzy, ubrani w obcisłe pianeczki podejmują próby ustania na deskach;). Próby średnio udane, ale naprawdę szacun za wytrwałość, pasję i zaangażowanie. No więc wyprawiłam się (przeszłam 500m) z nimi na te zawody- Mistrzostwa Polski. Hmmm, prawie pusta plaża, kilku zapaleńców- ktoś tam może i siedzi/ leży na desce w wodzie, ale gdzie tu Mistrzostwa??? Siedziałam ze trzy godziny, oczy mi łzawiły (ależ wiało!), rozmaite części ciała drętwiały z zimna, ale byłam równie wytrwała jak Ci wczoraj;) i.. faktycznie, kilka razy zrobiłam woooow:). Podziwiam ludzi, którzy robią coś z pasją i jeszcze robią to dobrze. Z nieprawdopodobną lekkością "łapią fale", wiedzą jak się ustawić, stają na deskach i płyną. NIESAMOWITE:)! Ale będę się upierać, że "oprawa" tego wydarzania nie była imponująca...


    A na koniec - niespodzianka - dopingująca M.


    M&A

    Omlet z cukinią i pomidorkami....

    Składniki na dwa omlety:
    • mała cukinka pokrojona w plasterki;
    • garść pokrojonych na połówki pomidorków koktajlowych;
    • 4 jaja;
    • oliwa z oliwek(olej lub masło jak kto woli);
    • zioła prowansalskie, sól, pieprz, bazylia, rukola, kiełki.

    Przygotowanie:
    Cukinię poddusić chwilkę na oliwie, zdjąć z patelni. Jaja roztrzepać, posolić, wylać na rozgrzaną patelnię. Na masie jajecznej ułożyć cukinię, pomidorki (okrągłym do góry), posypać pieprzem i ziołami. Poczekać aż się zetnie. Podawać z bazylią, rukolą albo kiełkami wg preferencji smakowych:), tak sobie myślimy, że  posypanie parmezanem albo fetą nie zaszkodzi...






     A omlety tak się zaprezentowały: