sobota, 25 stycznia 2014

Sri Lanka part. V

Dzisiejszy dzień rozpoczął się od karmienia małpek. Nasz gospodarz-Kumara, powiedział, że odwiedzają go trzy razy dziennie, aby je nakarmił. Sąsiedzi je przepędzają, ale on uważa, że ma dom na ich terenie, więc musi się dzielić. Stwierdził też, że jestem pierwszą turystką, która lubi małpy. Na ogół ludzie traktują je jak szkodniki, a przecież tyle w nich uroku. Dzień wcześniej kupiliśmy na targu banany i papaję właśnie dla nich i zaraz po naszym śniadaniu przyszedł czas na małpie;) były niesamowite, podchodziły i delikatnie brały jedzenie w małe rączki. Sprawnie obierały banany ze skórki, nie były agresywne, raczej spokojne. Kumara rozpoznawał je i pokazał nam swoją ulubienicę, samicę z fioletową twarzą, która nigdy nie kradnie tylko prosi o jedzenie. Jakie to mądre i urocze stworzenia:)




Po wspólnym śniadaniu wyruszyliśmy do Kandy. Przed dojazdem kierowca tuk-tuka zapytał, czy zdecydowaliśmy się, aby wrócić do spice garden i że możemy dostać rabat. Jak łatwo się domyślić-odmówiliśmy. Dojechaliśmy koło 13 i poszliśmy zwiedzać miasto. Było mało czasu, a chcieliśmy zdążyć pójść do muzeum herbaty, więc postanowiliśmy skorzystać z pomocy tuk-tuka i ...  to był błąd... Kandy jest położone na wzniesieniach, a muzeum było dość wysoko, co zdecydowanie przerastało możliwości naszego tuk-tuka. Jechaliśmy z prędkością chyba z 10 km na godzinę, wszystko i wszyscy nas wyprzedzali, siłą powstrzymywałam się od śmiechu. Kiedy w końcu dojechaliśmy na miejsce okazało się, że zajęło nam to tyle czasu, że już zamknęli muzeum;) R. wkurzony ciskał piorunami w pana kierowcę, który nie dość, że skasował nas jak za zboże to jeszcze w głównej mierze przyczynił się do naszej porażki. Wróciliśmy do miasta, po drodze odwiedzając pobliską plantację herbaty. Piękne widoki troszkę wynagrodziły wcześniejszą porażkę. Tuk-tuk w drodze powrotnej spisywał się podobnie, czasem nie chciał odpalić i pan zjeżdżał z górki, aby go odpalić, a potem zawracał i jechał pod górę we właściwym kierunku.
Po powrocie do miasta zjedliśmy pyszne rice and curry w indyjskiej wege jadłodajni, a piwem poszliśmy na targ, gdzie kupiliśmy trochę przypraw i herbaty. Jeden ze sprzedawców, mówiąc o naszym wielkim szczęściu, zaprowadził nas do stoiska ze 100% natural products....! Były to dokładnie te same produkty co w spice garden, lecz miały inne ceny;) olejek kokosowy do włosów kosztował 18 złotych za 200 ml, a jaśminowy 20 złotych za 100 ml. Policzyliśmy, że przebicie cenowe było między 5, a 10 razy. Trochę to smutne, ponieważ część z tych ludzi traktuje cię jak biały worek z kasą. Na szczęście jest to mniejszość... Dla kontrastu, wczoraj pani na targu wybrała nam owoce, aby były dobre. Ludzie są różni, jak wszędzie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz