Tego posta piszę siedząc w barze na Sri Lance i popijając zimne piwo, wiec musicie mi wybaczyć brak ładu i składu, choć nie jestem przekonana czy alkohol coś w tej kwestii zmienia.
Dolecieliśmy dziś w nocy i mieliśmy pospać 2 godziny i wstać. Wstalismy skoro świt czyli o 13. Po wyjściu na zewnątrz uderzył w nas żar z nieba... Było ponad 30 stopni. I zaraz poszliśmy przywitać ocean. Piękny, błękitny i cieplutki. Po płazy biegały małe krabiki, które chowały sie przed naszymi stopami.
Później powłóczyliśmy się troszkę po Negombo, czyli miejscowości, w której się zatrzymaliśmy. Byliśmy na przedmieściach, gdzie nie bywają turyści, zjedliśmy pyszne samosy na ulicy, odwiedzaliśmy port, w którym pracują miejscowi rybacy. Po pierwszym dniu mogę powiedzieć, ze ludzie sa bardzo mili, zaczepiają jednak nie są bardzo napastliwi, co chwila ktoś krzyczy "hello"...Mój kolor włosów i skóry budzi duże zainteresowanie. Na tle oliwkowych lankijczykow wyglądam dość osobliwie, R. zdecydowanie lepiej wtapia się w tłum...
Poza samosami zjedlismy przepyszny obiad w knajpce nad oceanem., ktory składał sie z ryzu i 3 rożnych rodzajów curry, sałatki która lagodzila pikantność tych trzech z przodu, dahlu i chipsów z papadamusa podanych z chutneyem z mango. Do tego świeże soki: ja z limonki, a R. z papaji. Tak wyglada raj! Przynajmniej ten jedzeniowy:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz