Z Nazaré, pełni frustracji, udaliśmy się w kierunku Porto... Miałam już za sobą wybuch złości wynikający z faktu, iż spoty w Nazaré zdecydowanie nie są skierowane dla początkujących.... I tak trafiliśmy do Torreiry, ale o tym napiszę później...
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy do Porto w najdłuższym dniu roku, kiedy wypadają obchody Sao Joao, czyli nasza Noc Świętojańska.
Trudno opisać to co działo się na ulicach miasta. Przybyliśmy koło południa i już wtedy mieszkańcy przygotowywali się do hucznego świętowania. Dekorowali domy, wystawiali grille, spotykali się w gronach przyjaciół i rodzin.
Na ulicach kwiaciarki sprzedawały ogromne, metrowe kwiaty czosnku i miniaturowe bazylie w doniczkach. Jak się później okazało bazylię tarmosiło się dłońmi, aby pachniała, a czosnkiem smyrało po nosie mijanych ludzi. Alternatywą dla czosnku były gumowe młotki, którymi wszyscy pukali się po głowach.
Całe miasto tętniło życiem... Tańcem i śpiewem. Mnóstwo ludzi na ulicach, w każdej uliczce wystawione grille, na których smażyły się sardynki. Poza sardynkami, tradycyjną potrawą jest caldo verde, czyli zupa przygotowana z warzywa z rodziny kapustowatych. Coś pomiędzy jarmużem, a szpinakiem. Na środku lądował plaster kiełbasy. Nam udało się znaleźć stoisko wegańskie i skosztować bezpiecznej wersji ;)
Oprócz tego co krok można było kupić przepyszną sangrię. Portugalska jest po prostu najlepsza. Bazuje na winie, jednak jest mieszanką kilku rodzajów alkoholi i owoców.
Z każdej knajpki dochodziła muzyka, a ludzie tańczyli na ulicach. Było radośnie i przesympatycznie. Co chwila ktoś z wielkim uśmiechem na ustach stukał cię młotkiem po głowie. Potańczyłam przy seven nation army i byłam przeszczęśliwa.
Wróciliśmy po północy, jednak impreza trwała do rana. A następny dzień był dniem wolnym od pracy. R. trochę rozpaczał, ponieważ było to jednoznaczne z tym, że większość muzeów było zamkniętych. Tym samym kolejny dzień minął nam na spokojnym włóczeniu się po mieście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz