No i co? Nadeszły wakacje/urlopy/wolne dni czy co tam, komu przysługuje, a zatem…. wolność, radość,
muzyka, czyli Kazimiernikejszyn!
Często bywaliśmy na Openerze,
warszawskich, a zatem nieodległych dla nas edycjach Męskiego Grania, w sferze
moich marzeń pozostawał Jarocin- jeszcze się nie udało, (ale po coś są marzenia),
mimo kilku podejść, raz prawie dotarliśmy na OFF… A od zeszłego roku,
pozostajemy pod wpływem Dziada, co to lubi grać z Łąkami, o np. tak.
Hasło festiwalu Bez Spinki.
I tak właśnie było: lenistwo, luz, dobra
energia, jedzenie i muzyka. Czy potrzeba czegoś więcej?
Przyznam się, że pomimo pewnych chęci i zapewnień i w tym roku, nie
korzystaliśmy ze zbyt wielu atrakcji festiwalowych. Nie udało nam się np. sturlać w
wielkiej gumowej piłce ze wzgórza - szkoda, bo nasze układy przedsionkowo -
proprioceptywne pozostały niedostymulowane, ale nic to! Chłopcy prawie, prawie
dotarli na spacer z Paprodziadem, ale jednak wybrali własną trasę spacerową. No,
ale nam się udało spotkać z fantastyczną Katarzyną Miller na jej wykładzie pt. „Związki
bez spinki”. Jak to powiedział jeden z uczestników: „najmocniejszy punkt
programu”. Prawie miał rację, jednak najwidoczniej nie był na koncercie innej Katarzyny -
Nosowskiej, ale o tym za chwilkę. Pani Kasia Miller - niezwykła osoba, „lecząca
mądrością” jak pięknie powiedziała. Udało jej się stworzyć taką atmosferę, że
nie chciało się wychodzić, tylko słuchać i słuchać. Mówiła o rzeczach ważnych w
taki sposób, że nie czułam się pouczana, ale obdarzana - moim zdaniem to wyższy poziom
wtajemniczenia. Opowiadała o rzeczach trudnych i ważnych, ale bez zadęcia, moralizowania,
z dystansem - i widać, że sprawia jej to radość Do tej pory różne myśli, spostrzeżenia,
„perełki mądrości” do mnie wracają.
Tak oto: ciekawi ludzie, piękne
widoki, atrakcje, ale jeszcze jedzenie! Wcale nie jest o to łatwo,
nawet w takim miejscu jak Kazimierz, niestety. Litościwie nie wspomnę o miejscu,
w którym poczęstowano nas surowymi pieczarkami, ale na pewno warto odwiedzić Klubojadalnię Przystanek Korzeniowa. Miejsce z klimatem, z dużym ogrodem, w którym ciągle coś
się dzieje, gdyż przed lub po można sobie urządzić spacer po wąwozie. My byliśmy
w niedzielę i przez ten niewielki lokalik przetoczyła się fala, dosłownie fala
ludzi: niektórzy przypadkiem, a inni z pewnością nie pierwszy raz. Warto napisać
o pysznych lemoniadach: głogowa, pokrzywowa i lipowa, sporym wyborze piw
wszelakich i win, w tym z czarnego bzu (jako średni znawca i żaden koneser
muszę napisać, że nie rzuciły mnie na kolana, ale ja się nie znam). Zjedliśmy naprawdę
pyszne zupy, ale nie mogliśmy popróbować choćby pierogów, gdyż Właściciele do
późna przebywali i sprzedawali swoje wyroby na Festiwalu, więc rano nie do końca
byli gotowi na przyjęcie tłumu gości.
Miejsca, które jeszcze
odwiedziliśmy i polecamy to na pewno knajpa „U Fryzjerów”, cudna herbaciarnia „U
Dziwisza” i kawiarnia „Cafe Faktoria”- choć niektórym jednak zabrakło glutenu w
ciastach.
No i „Kuchnia i wino”, choć tu mieliśmy małego pecha: przyszliśmy ok. 19 i
niewiele wegetariańskich rzeczy pozostało już w karcie, choć te, które udało
nam się zjeść były smaczne.
Koncerty! Jak dla nas, ale pozwolę
sobie zaryzykować stwierdzenie, że dla większości osób przybyłych Muzyka w
osobie Kasi Nosowskiej była tą najważniejszą częścią Festiwalu. Koncert był
niezapomniany, niezwykły, energetyczny, był podróżą w czasie. Dużo już napisano
o Kasi, trudno zatem uciec od banału, ale to było magiczne wydarzenie. Niezwykłe
jak starsze utwory zyskały na brzmieniu w nowych aranżacjach, a teksty nigdy
nic nie straciły. Bardzo chciałabym tego koncertu móc słuchać i słuchać, każdy
utwór to było wydarzenie.
Jeszcze na pewno fantastycznie
energetyczny koncert zespołu Łąki Łan, A. i R. bardzo podobały się
Dziady Kazimierskie, Pogodno podobno dało radę również. Podobało nam się również
Masala Sound System, którzy naprawdę się starali, choć pod sceną było w porywach, może ze
100 osób…Myślę sobie, że to musiało być niełatwe dla Wykonawców, ale co zrobić, ktoś
musiał być pierwszy. Warto odnotować, że tym razem koncerty rozpoczynały się z
niewielkim, w sumie poślizgiem. A oczekiwanie można było umilić sobie stojąc w
kilometrowej kolejce do toalety - i tu ogromny, przyziemny zarzut do
Organizatorów. Niestety, chcąc nie chcąc, każdy skorzystać musiał, a 6 czy 8
niebieskich "domków" na jakieś 1000 osób, to ciut mało, ale następnego dnia chatek już przybyło, więc super :) Podobnie sprawa miała się
z jedzeniem: w piątek, gdy frekwencja była najwyższa, bo i Gwiazdy
najjaśniejsze, można było zjeść kanapkę z wege pastą lub falafela, o ile komuś
starczyło bezpinkowości na stanie w kolejce;). Zresztą Państwo, którzy
ową strawę przygotowywali sami byli przerażeni ilością głodnych osób i przyznali,
że nie wiedzieli, że będą oni jedynym stoiskiem jedzeniowym. Kolejnego dnia pojawiła się burgerownia.
No i tyle, trzeba było wracać do rzeczywistości. Nie będę się rozpisywała nad urokiem Kazimierza, bo tego trzeba doświadczyć. Dla mnie urzekające było to, że w ciągu tych trzech dni widziałam całą masę uśmiechniętych, pogodnych, pozytywnych i naprawdę kolorowych ludzi :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz