Nareszcie dotarliśmy nad ocean:) zachwycający ocean:) oh.... Mogłabym napisać więcej o błękicie, zapachu, bryzie... To miłość od pierwszego spojrzenia!
Jesteśmy w Weligamie, to mała mieścina, w której goszczą głównie surferzy. Ponoć pierwsi dotarli tu w 1977 roku z Australii. Tubylcy nie byli zachwyceni tym faktem i traktowali ich jak dziwaków, jednak z zaciekawieniem obserwowali ujarzmianie fal. Nie pozwalali dzieciom zbliżać się do tajemniczych ludzi, ponieważ panowało przekonanie, iż hipisi to nic dobrego i jeszcze zarazić czymś mogą ;) jednak z czasem Lankijczycy zaakceptowali wesołych i przyjaźnie nastawionych przybyszów, których było coraz więcej i więcej... Teraz surferzy są grupą akceptowaną i lubianą. Wielu zaangażowało się w pomoc w odbudowie miasteczka, które zostało zniszczone przez tsunami.
W Weligamie jest jeden spot dla początkujących surferów. Fala jest równa i silna, co daje idealne warunki do nauki. Jeśli jesteś już doświadczonym surferem to możesz pojechać do pobliskie Midigamy, gdzie fala jest wysoka, ale musisz uważać na skały. To miejsce, dla tych, którzy mogą poszczycić się umiejętnościami w tym zakresie. My mogliśmy jedynie popatrzeć z odrobiną zazdrości...:)
Po przyjeździe zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem, ponieważ nie zarezerwowaliśmy nic wcześniej. Po kilku minutach zagadał do nas miejscowy mężczyzna, pytając czy szukamy noclegu. Byliśmy trochę nieufni, jednak podazylismy za nim. Zaprowadził nas do guesthouse'u, a właściwie do guest home'u, ktory prowadzi wraz z przyjacielem od ponad 30 lat. Miejsce od razu przypadło nam do gustu, jednak nie było w nim miejsc. Zamienilismy kilka zdań i dowiedzieliśmy się, że od dnia następnego będą wolne pokoje. Poprosiliśmy o rezerwację i poszliśmy do sąsiadów. Miejsce okazało się być prawdziwą norą, ale wzięliśmy, ponieważ to tylko jedna noc... Ale nora jakich mało, bród, smród i jeszcze umieszczona na środku placu budowy... Daleko mi do kobiety luksusowej, ale nawet w moich dość liberalnych standardach miejsce można uznać za fatalne...
Po umiejscowieniu się w rzeczonej norze, udaliśmy się na kolację do Raji, który przygotował dla nas Banana curry, tyle słyszałam o tej potrawie i w końcu musiałam spróbować. Całkiem smaczne połączenie banana i ziemniaka:)
Po kolacji podszedł do nas Randi, czyli mężczyzna, którego spotkaliśmy na samym początku i wyszeptał, że ma dla nas coś wyjątkowego: devil dances. Powiedział, ze nic lepszego na Sri Lance nie zobaczymy. Jest to rodzaj rytualnego tańca, podczas którego tancerze zakładają maski rożnych diabłów. Jego celem uzdrowienie chorej osoby, dla której cała ceremonia została zaaranżowana. Przyznam szczerze, że podeszliśmy do tego dość nieufnie, obawiając sie kolejnej rozrywki dla turystów. Jednak zgodziliśmy się i około 21 ruszyliśmy w kierunku sąsiedniej wioski. Po drodze kupiliśmy ciastka dla rodziny, która organizowała tańce. Kiedy dojechaliśmy zobaczyliśmy około 60 osób, może wiecej, trudno powiedzieć. Mieszkańcy wioski, sąsiedzi, dzieci, staruszkowie. Wszyscy siedzieli na krzesłach i przyglądali się dwóm tancerzom oraz bębniarzowi. Na środku podwórka była przygotowany rodzaj sceny z dekoracjami wykonanymi z drzewa bananowca oraz liści bambusa. Przed sceną, na łóżku siedziała starsza kobieta, która masowała bolące nogi. Tancerze mieli specjalnie przygotowane biało-czerwone stroje z dzwonkami przyczepionymi do nóg, którymi wydzwaniali poszczególne utwory. Jeden z nich śpiewał i tańczył, a drugi (jak się pózniej okazało, wnuczek starszej pani) jedynie tańczył. Było rownież dwóch , starszych mężczyzn, którzy tworzyli coś w rodzaju chóru.
Taniec składał się z kilku części. Z powodu zmęczenia tancerzy było wiele długich przerw. Na ogół zaangażowana jest większa liczba tancerzy oraz bębniarzy, jednak zależy to od zamożności rodziny.
Tancerze zaczęli zakładać maski diabłów dopiero koło godziny 3 nad ranem. W międzyczasie odwiedziliśmy dom jednej z dziewczynek obecnych na tańcach. Stanowiliśmy dużą atrakcję dla miejscowych dzieci, jednak Nemesha, bo tak jej na imię, kilkanaście razy prosiła mnie abyśmy chociaż na chwilę odwiedzili jej dom. Ciężko było odmówić i w sumie z jakiego powodu mielibyśmy to zrobić. Wahaliśmy się ze względu na rodziców dziewczynki (był środek nocy, a oni smacznie spali), jednak Randi porozmawiał ze starszą siostrą i po upewnieniu się, że nie sprawimy kłopotu odwiedziliśmy dom. Zostaliśmy przyjęci bardzo ciepło. Nemesha dała nam w prezencie dywanik, który uszyła jej siostra. Był to bardzo wzruszajacy moment. Rodzina dziewczynki nie należy do zamożnych, jednak musieliśmy kilka razy odmawiać przyjęcia słodyczy, które mama dziewczynki chciała dla nas przygotować. Niezwykła gościnność i ciepło. Randi, który pełnił rolę tłumacza, powiedział, że sprawiliśmy małej dużo radości. Trochę to zadziwiające, ponieważ nie zrobiliśmy nic.....
Później wróciliśmy na diabelskie tańce... Tancerze wychodzili po kolei w rożnych maskach. Bardzo kolorowe, ekspresyjne doświadczenie. Koło 5:30 byliśmy już u kresu wytrzymałości i postanowiliśmy wrócić do domu, a raczej do norki. A devil dances trwały nadal...
Do teraz jestem pod dużym wrażeniem tego jak zostaliśmy przyjęci. Byliśmy jedynymi turystami. Gospodarze troszczyli się o nas, podawali herbatę, ciepłe posiłki. Weszliśmy do ich swiata i nie czuliśmy sie w nim obco. Niezwykle.