Leń, leń, straszny leń... Wróciliśmy z Meksyku. Było bajecznie, magicznie, smacznie, cudownie i rozwojowo. I nic o tym nie napisałam... Dziś oglądałam zdjęcia i stwierdziłam, że dalej tak być nie może. Chcę opisać naszą wyprawę. Dopóki jeszcze trochę ją pamiętam.
A więc skończyłam na Tulum. Najbardziej podobało mi się Morze Karaibskie o niesamowitym turkusowo-zielono-błękitnym kolorze z bielutką pianą, która przypominała watę cukrową. I drobniutki, jaśniutki piasek. Przepiękne miejsce. Warte zobaczenia. Zapada w pamięć.
Z Tulum udaliśmy się do Meridy, gdzie spędziliśmy 2 dni. Merida sama w sobie jest bardzo ciekawym miastem. Pełnym kolorów i różnorodności. Zdecydowanie mniej turystyczna niż Tulum. Dużą część miasta zajmuje starówka z dużym placem, na którym odbywają się różnego rodzaju imprezy kulturalne. Uliczki są małe, ciasne, wybrukowane. Na starówce jest mnóstwo sklepów z pamiątkami, knajpek z lokalną, yukatańską kuchnią. Na rogach Indianie, których rysy twarzy nie pozostawiają wątpliwości, iż są potomkami Azteków, sprzedają soki, owoce, słodycze....Odwiedziliśmy też mały antykwariat pełen kurzu, ale też niezwykłych przedmiotów: czaszek, łyżeczek, indiańskiej biżuterii, książek i wszystkiego co można znaleźć w domu. Żałowałam, że już kupiłam łapacz snów, ponieważ te, które znalazłam w tym miejscy wydawały się być bardziej prawdziwe. Prowadziła je sympatyczna kobieta, która odpowiadała na każde nasz pytanie. No i w tym miejscu najważniejsza była Frida. Miłość do tej artystki wyłaniała się z każdego jej zdjęcia, plakatu, portretu. Była wszędzie. Kupiłam sobie zakładkę do książki z sentencją, która brzmiała mniej więcej tak: "Doktorze, jeśli pozwolisz mi leczyć się tequilą to obiecuję nie pić na swoim pogrzebie". Piękne, nie?
Drugiego dnia wybraliśmy się na wycieczkę, aby zobaczyć okoliczne cenoty. Niestety wyprawa była dla nas trudym doświadczeniem, ze względu na fakt, iż jedynym sposobem dotarcia do celu było wynajęcie wagonika, do którego był zaprzęgnięty koń. Ten etap odebrał całą radość z doświadczania pięknego miejsca. Zupełnie niepotrzebne. Można by zorganizować to inaczej, lepiej, humanitarniej. Nie podobało mi się tam.
Wieczory spędzaliśmy spacerując po Meridzie, która wyglądała chyba jeszcze piękniej niż za dnia. Była kolorowa, radosna i gwarna. Meksykanie nie spędzają wieczorów w domach. Generalnie są dość głośni i tolerancyjni dla siebie w tym zakresie.
Z Meridy udaliśmy się do Palenque, omijajać bokiem Chechenicę. Zastanawialiśmy się nad tym długo, jednak postanowiliśmy, że tłumy turystów nie zachęcają nas do tej wycieczki.
Palenque jako miasto jest bardzo małe. Pomimo turystycznych atrakcji jest tylko kilka miejsc, w których można się zatrzymać. Po całonocnej podróży byliśmy trochę zmęczeni, jednak wybraliśmy się, aby zobaczyć ruiny majańskiego miasta. Jest to zdecydowanie widok, którego się nie zapomina. Piękne, gigantyczne budynki, które powstały w VII/VIII wieku, pokazują potęgę tej kultury. Cały kompleks położony jest w dżungli i można zobaczyć w nim ruiny pałacu, świątyń oraz boisko do gry w pelotę. Często wygraną w tej grze było życie zawodników.
Tego samego dnia udaliśmy się jeszcze zobaczyć wodospad Misol-ha. Zajęło nam to trochę czasu, ponieważ drogę od colectivo do miejsca docelowego musieliśmy pokonać pieszo, ale było warto. Wodospad jest przepiękny. Kiedy tam byliśmy było słonecznie i upalnie. Wokół wodospadu unosiła się bryza, która oblepiała skórę. W połączeniu z promieniami słonecznymi była tym, czego człowiek w tamtej chwili potrzebował.
Po powrocie do miasta zjedliśmy quesadillas i pyszne lody. Były śmietankowe i miały zamrożone wewnątrz plasterki owoców. Ja miałam truskawki,a R. orzechy:) I zaraz potem padliśmy do łóżek:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz