wtorek, 17 marca 2015

Dalej w Meksyku...

Następnego dnia udaliśmy się do San Cristobal de las Casas, czyli mówiąc krótko - w góry! A w górach, jak to w górach jest jak? Zimno... I tam tez było zimno. Co prawda nie cały czas, ponieważ w ciągu dnia było ciepło, koło 20 stopni. Natomiast nocami temperatura spadała do około 0, a że Meksykanie nie mają ogrzewania to spaliśmy pod 4 kocami, przytuleni do siebie, a i tak niewiele to dawało. Było tak zimno, że nawet głowy nie umyłam i chodziłam cały dzień w czapce;) Niesamowite było to, że w autobusie słyszeliśmy ludzi, którzy rozmawiali ze sobą nie po hiszpańsku lecz w lokalnych, indiańskich...


Pierwszego dnia chodziliśmy po mieście, które bardzo nam się spodobało, ponieważ było niezwykle barwne. Na początku zauważyliśmy to, że było tam bardzo ładnie. Odwiedziliśmy targ, na którym Indianie, z okolicznych miejscowości, sprzedawali swoje wyroby. Można było kupić koce, ubrania, obrusy, ręcznie plecione bransoletki, zabawki dla dzieci, biżuterię. Mnie osobiście najbardziej zachwycały kobiety, które sprzedawały. Miały indiańskie, charakterystyczne rysy, piękną, śniadą cerę i malinowe policzki. Niestety panie nie lubiły być fotografowane i tylko nieliczne zgadzały się na zrobienie zdjęcia. Oprócz wyjątkowej urody panie nosiły na sobie tradycyjne indiańskie stroje. Była w tym jakaś prawdziwość, której potrzebuje się w takich miejscach.



Drugą rzeczą, która zwróciła moją uwagę w San Cristobal to kontrast. Tak jak słoneczny dzień kontrastował w tym mieście z chłodną nocą, tak mieszkańcy różnili się od siebie. Z jednej strony było tam dużo ładnych, modnych kawiarni i restauracji, ale z drugiej była też duża grupa ludzi biednych. Smuciło mnie to, że biedni byli głównie Indianie. To wrażenie towarzyszyło mi do końca. Taka dziejowa niesprawiedliwość, którą widać w wielu miejscach.
Następnego dnia udaliśmy się do San Juan Chamula, która jest małą wioską zamieszkałą przez plemię indiańskie Tzotzil. Bardzo specyficzne miejsce. Mieszkańcy znani są z tego, że nie przepadają za turystami. W sumie nie jest to szczególnie zaskakujące biorąc pod uwagę fakt, że zjawia się ich masa każdego dnia. Natomiast Ci Indianie pokazują swój stosunek do turystów w sposób bardzo bezpośredni, a czasem wręcz agresywny. Nie można robić zdjęć. Jeśli ktoś nie szanuje tej zasady może spotkać go kara w postaci zbitego sprzętu. Nie odpowiadają na pytania. Generalnie raczej udają, że Cię nie ma. Niewątpliwie jest to miejsce, które zapada w pamięć. Kobiety chodzą ubrane w białe, haftowane bluzki i czarne, futrzane spódnice. Z tych samych futer mężczyźni pełniący funkcje policjantów, mają uszyte kamizelki. Drugim atrybutem tzotzilskiego policjanta jest kowbojski kapelusz :) No właśnie... policja. To też ciekawe, ponieważ mieszkańcy mają "swoją" policję, która jest poza strukturami państwowymi. Swoje odrębne prawo. 
Bardzo ciekawym miejscem był kościół położony w centrum miasteczka. Jest to chyba nasze jedyne zdjęcie, z tego miejsca. I zrobiliśmy je po uzyskaniu zgody. Wewnątrz kościół był bardzo duży, a pod ścianami stały figury świętych, przez co wyglądało to bardziej na wielobóstwo niż kościół katolicki, jakim jest.


Pierwszą rzeczą, która uderza po przestąpieniu progu jest zapach wosku ze świec. Jest ich tam na oko kilka tysięcy. Palą się wszędzie. Na posadzce leży igliwie. Ludzie siedzą w kilkuosobowych grupach, gdzie jedna głośno odmawia modlitwę. Brzmi to jakby wprowadzała się w trans. Nieodłącznym elementem modlitwy jest lokalny trunek, wyrabiany z trzciny cukrowej, o nazwie posh. Spożywany jest on wraz ze "świętym napojem" jaki stanowi coca-cola. Naprawdę. Jest jeden, lokalny dystrybutor, który zaopatruje całą wioskę. Zgadnijcie jak mu się wiedzie ;) Skrzynki z coca-colą stoją przed drzwiami kościoła. Oprócz "napojów" część ludzi przynosi kurę, aby złożyć ją w ofierze. Posh w połączeniu z kolą doprowadza do stanu oczyszczenia. Myślę, że już od samego zapachu świec można odlecieć, a co dopiero jeśli dodamy do tego bimber;) 
Z Chamuli udaliśmy się do San Lorenzo Zinacantan, które jest małą wioską. Mieszkańcy utrzymują się w dużej mierze z tkactwa, a więc w wielu miejscach można było nabyć wyroby. Na podwórkach panie tkały szale, chusty, spódnice czy torby. Kupiliśmy też posh. Kobiety ubrane były w bardzo kolorowe, kwieciste stroje. Zainteresowanie turystami było duże, ponieważ docierało nas tu mniej niż do Chamuli.


Pokręciliśmy się chwilę i wróciliśmy do San Cristobal, aby zakończyć wieczór butelką wyśmienitego, meksykańskiego wina:)
Aaa.... i jedliśmy wegetariańskie tamales, które były przepyszne. Nadzienie stanowi ciasto z mąki kukurydzianej i do tego dodatki w postaci mięsa, warzyw czy sera. A wszystko zawinięte jest w liście kukurydzy. Niebo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz