Kiedy wylądowaliśmy przeszliśmy przez kontrolę celną tzn. ja przeszłam bez sprawdzania... Ba, zostałam wyproszona z hali. Natomiast Rafał został dokładnie sprawdzony. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, pierwsze co poczułam to ciepło i słodki, kwiatowy zapach. Złapaliśmy autobus do Puerto Morales. Mieszkaliśmy w Castita Kinsol. Domek przypominał chatkę zaginionych chłopców z Piotrusia Pana. Kilkupoziomowy, z drewnianym dachem, porośnięty roślinkami z mnóstwem lamp i innych bibelotów. Najbardziej zachwycający był nasz pokój. Z wielkim łóżkiem, antresolą, hamakami, tarasem, kolorowymi poduszkami, świecami i roślinkami powtykanymi do butelek. Niezwykła zbieranina przedmiotów, które nadawały temu miejscu wiele uroku.
Dojechaliśmy wieczorem, więc jedyne na co się zdobyliśmy to zjedzenie quesadillas w pobliskim barku, a potem szybko do łóżka.
Niestety nie ominął nas jetlag i mieliśmy pobudkę o 6... Hmmm... Choć w sumie spaliśmy 10 godzin, więc może to zwykle przespanie;)
Rano poszliśmy na śniadanie. Też quesadillas z fasolą, kukurydzą, papryką i ziemniakami. Bardzo smaczne. Potem udaliśmy się na plażę, która była przepiękna. Czysta, błękitna woda i jasny, drobny piasek. Woda, co najważniejsze ciepła. Wzięliśmy łódź i popłynęliśmy snurkować. Przez moment wahałam się i chciałam zrezygnować, ale lekko drwiące spojrzenie kapitana przekonało mnie do skoku do wody. I warto było. Teraz myślę, że głupotą byłoby zrezygnować. Plywaliśmy grupą i obserwowaliśmy podwodny świat. Piękna rafa i kolorowe ryby. Widzieliśmy wielką barakudę i ryby, które miały około 2 metrów. Na początku trochę panikowałam, ponieważ mieliśmy nie dotykać rafy i bałam się, że niechcący ją dotknę, ale było super... Kolorowo i pięknie :) szkoda, że nie wpadlam na to, aby posmarować sobie mleczkiem tyłek, ponieważ teraz mocno piecze. Na ogół, z powodu niedokładnego nasmarowania, przypiekałam sobie jakies nietypowe miejsce dopiero po jakimś tygodniu, a tu proszę 2 dzień:)
Poźniej poleżeliśmy trochę na plaży i poszliśmy do ogrodu botanicznego, gdzie ścięły nas moskity i tyle. I jeszcze miałam przechodzić przez wiszący most... Most z metalowej siatki na wysokości 10 metrów, gdzie patrząc w dół widać wszystko... Oj to nie dla mnie. Wybrałam drogę w dół schodami, po których się wspięłam:) Generalnie było ok, choć lepiej było zostać na tej bajecznej plaży.
Wieczorem Christina, właścicielka guest house'u, zabrała nas do miejscowej knajpki na kolację. Dzięki jej obecności zjedliśmy pyszne jedzonko. Raczej nie dogadalibyśmy się sami. Zjedliśmy enchiladas w sosie mole. Kiedyś myślałam, że czekolada w daniu głównym to pomyłka, ale muszę zmienić zdanie. Czekolada jest dobra zawsze :) i do tego salbucos, czyli kukurydziane placuszki z sałatą, pomidorami, rzodkiewką, polane śmietaną i kiszoną (tak myślę, że kiszoną, ponieważ smakuje jak pikle) czerwoną cebulą.... Przepyszne! !!
I do tego świeżo wyciskane soki praktycznie ze wszystkich owoców. Do tej pory piliśmy pomarańczowy, grejpfrutowy i mandarynkowy. Do tego bogactwo owoców i warzyw. Co ciekawe, owoce podają z chilli:) jak wszystko zresztą;) jak zjem to powiem jak smakowało ;)
No i jeszcze jedna znakomitość... Na ulicach jest mnóstwo starych garbusków. Przez wiele lat w Meksyku były fabryki VW i stąd tyle ślicznych aut :)
A teraz jedziemy do Tulum....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz