W końcu udało się znaleźć trochę wolnego czasu i mogłam zabrać się do długo wyczekiwanej lektury "Leksykonu buntowników". Kilka ostatnich tygodni przynosiło tylko pracę, przez co mogłam tylko zerkać z tęsknotą na książkę. Ale dziś się udało! Juhu! Otworzyłam... nową...świeżutką i pachnącą... Chyba żadne elektroniczne cudo nie zastąpi papierowej książki pachnącej farbą drukarską...Eh, tyle historii w jednym miejscu. Choć pozostawiają pewien niedosyt, ale przecież nie są to biografie...
Zaczęłam oczywiście od tego jedynego i najważniejszego, czyli Kurta. Smutne życie nietuzinkowego człowieka. Wszystko co mogłabym o nim napisać byłoby banalne, jednak niewątpliwie, w moim subiektywnym odczuciu, to jeden z najważniejszych muzyków XX w. I pomimo tego, że przestali istnieć wraz z jego śmiercią to sława Nirvany nie przemija. Ze wzruszeniem patrzę na dzieciaki, które noszą te same koszulki z twarzą Cobaina, które nosiłyśmy i my kilkanaście lat temu. Nie oceniając współczesnych twórców to dla mnie muzyka, teksty Kurta miały w sobie siłę, przesłanie... Czasem powodowały rozmyślania, które kończyły się zjazdem emocjonalnym, ale poruszały i zmuszały do myślenia. Niewątpliwie docierał do wielu osób, rozkochiwał w sobie tłumy. Czy tego chciał, czy nie... Był pełen sprzeczności, w ciągłym buncie przeciwko wszystkim i chyba sobie samemu, ale czy można mieć lepszego idola niż inny, zagubiony i poszukujący siebie człowiek? Myślę, że właśnie autentyczność, którą w sobie miał sprawiał, że tyle osób w niego uwierzyło.
Muszę też przyznać, że kiedy o nim myślę, to zawsze wraca do mnie pytanie "czy nie dało się go uratować?". Pewnie to nie tylko moje pytanie:) Może gdyby chciał.... a może nie? To chyba nie jest najlepszy temat do rozważań, które w tym momencie zakończę.
Jak widać ktoś czyta, a ktoś smacznie drzemie:)
A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz