wtorek, 7 kwietnia 2015

Ostatnie dni w Meksyku....a konkretnie w Mexico City...

Z boskiego Puerto przedostaliśmy się samolotem do Mexico City. Już sam widok z samolotu rzucał na kolana. Miasto jest przeogromne i widać to od razu. Ciągnie się przez wiele kilometrów.
Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyło była temperatura. Otóż nie było już tak cieplutko jak w Puerto Escondido. Powiedziałabym, że było całkiem chłodno.
Zatrzymaliśmy się u przesympatycznej Meksykanki - Argelii, która była miłośniczką Alicji w Krainie Czarów i całe jej mieszkanie to potwierdzało. Było już późno, więc zdążyliśmy tylko udać się na spacer, zjeść kolację i wskoczyć pod kołdry, aby troszkę się ogrzać.


Następnego dnia wstaliśmy rano i udaliśmy się do Coyoacan, dzielnicy w której żyła Frida Kahlo, Diego Rivera i Lew Trocki. Miejsce przepiękne, wąskie, kolorowe uliczki, skwery, kawiarnie na każdym rogu. bardzo urokliwie i artystycznie. Niestety nie udało nam się wejść do żadnego z muzeuów, ponieważ był poniedziałek. Chodziliśmy więc niespiesznie, zatrzymując się co chwila, a to na kawę, a to na loda. Byliśmy w parku, gdzie karmiliśmy wiewióry i w kilku antykwariatach, aby przejrzeć albumy Fridy Kahlo.





Później odwiedziliśmy bazar z rękodziełem, który poleciła nam Argelia, gdzie kupiliśmy ostatnie rzeczy do domu i dla przyjaciół. Głównym punktem była kolorowe czaszki, które były dosłownie wszędzie i grzechem byłoby jej ze sobą nie zabrać, czyż nie:)? kupiliśmy piękną, fioletową. W domu okazało się, że trochę zezowatą, ale trudno. Jest i tak świetna:)
I tak minął nam dzień... w sumie na włóczeniu się i jedzeniu. Jeździliśmy metrem, które jest przeogromne, składa się z kilkunastu linii i na pewno gdybym była sama to gdzieś bym się zapodziała. Ciekawe jest to, że każda stacja oprócz nazwy ma symbol. Wielu Meksykanów nie potrafi czytać i ułatwia im to codzienne funkcjonowanie. W godzinach szczytu, wyznaczone są wagony dla kobiet i dzieci. Wynika to z faktu, iż jest taki tłok, że jest to pomysł na zapewnienie kobietom bezpieczeństwa.





Wieczorem udaliśmy się na plac, gdzie można spotkać El Mariachi albo raczej, gdzie ciężko byłoby nie ich nie spotkać. Ciekawe zjawisko. Muzycy tłoczą się i ustawiają się w kolejce, aby coś zagrać i zaśpiewać. Skusiliśmy się na "Besame mucho".
Następnego dnia rano udaliśmy się na lotnisko do Cancun, skąd mieliśmy lot powrotny. Zostawiliśmy bagaże na dworcu i udaliśmy się na jedzenie. Miejscowość bardzo turystyczna, więc mieliśmy obawę czy uda nam się zjeść coś dobrego i miejscowego. Skręciliśmy w jedną z bocznych ulic i znaleźliśmy jakby skwer ze stolikami i kilkoma lokalnymi knajpkami. Zjadłam po raz ostatni przepyszne salbutas. A potem udaliśmy się nad morze. I tu mieliśmy mieszane uczucia. Samo Morze Karaibskie po prostu bajeczne. Cudowny błękit pomieszany z turkusem i zielenią, biały, drobniutki piasek i hotele. Jeden za drugim. Cała linia brzegowa zajęta przez hotele. Brak dostępu do plaż, ponieważ trzeba byłoby przejść przez hotel. Wejścia publiczne tylko w oznaczonych miejscach. No i dyskoteki oraz galerie handlowe, nie byle jakie...Armani, LV itd. Zupełnie nie nasz klimat, ale na pewno wielu ludziom to odpowiada.



W drodze powrotnej, jadąc autobusem, rozmawialiśmy na temat Cancun i R. dość niepochlebnie wypowiadał się na temat tego miejsca. W pewnym momencie odwraca się do nas mężczyzna siedzący przed nami i mówi: "wydaje mi się, że słyszałem ojczysty język:)?". I tak zaczęliśmy rozmowę z parą sympatycznych Polaków, którzy wyemigrowali z naszego  kraju w latach 80-tych. Krótko opowiedzieli nam o swoim życiu w Kanadzie i odesłali nas do książki, w której opisali swoje życie "Czy było warto? Odyseja dżinsowych kolumbów". Książkę kupiliśmy i mam nadzieję, ze przeczytamy w najbliższym czasie. Zainteresowali nas swoim życiem, odwagą i pozytywnym nastawieniem do ludzi i świata.
I tak wyglądał nasz ostatni dzień w Meksyku. Polecieliśmy do Londynu, gdzie mieliśmy spędzić miły dzień, ale był to przede wszystkim bardzo chłodny dzień, na który nie byliśmy przygotowani. Pokręciliśmy się troszkę po ulicach, zjedliśmy coś, zaliczyliśmy Big Bena i wróciliśmy do Warszawy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz